Teściowa uważa, że syna trzeba chować twardą ręką i że go rozpieszczam. Kto ma rację?

List do redakcji
Matka mojego męża krytykuje nas za to, jak wychowujemy syna. Uważa, że wie lepiej, jak powinno się to robić i ciężko się z nią nie zgodzić. Sama wychowała mojego męża, a wyrósł na fajnego faceta, którego kocham. Nie jest jednak w stanie zrozumieć, że stare metody nie są dobre, a wręcz dziś uznane za szkodliwe. Ja się na nie nie godzę.
Każdy rodzic ma prawo do decyzji, jak chce wychowywać własne dzieci.
Chłopca trzeba wychowywać twardą ręką?
Mąż ma bardzo dobrą relację z mamą. Teściowa jest ciepłą i troskliwą osobą zarówno w stosunku do mnie, jak i naszego synka. Jedne, do czego mam zastrzeżenia to jej teorie na temat wychowywania małych dzieci. Nie raz mąż przyznawał, że mama potrafiła być czuła, ale "trzymałą go na krótkiej smyczy". Nie było dyskusji, były kary, a "jak trzeba" i lanie. Do dziś ma donośny głos i huczy, gdy czegoś chce, potrafi tupnąć nogą na dorosłego syna, gdy coś jej się nie podoba. Musi być, jak ona chce i uważa, że tak właśnie powinno się chować synów.


Nasz 4-latek jest, jaki jest - ruchliwe dziecko, ciekawe świata, które uczy się zasad, ale i sprawdza, gdzie są granice. Nie pozwalamy mu na wszystko. Kiedy trzeba, bywamy stanowczy, ale staramy się tłumaczyć. Uważam, że ani krzykiem, ani karami nic nie wskóramy. Jednocześnie jestem absolutną przeciwniczką braku reakcji ze strony rodzica. Uważam, że każde niepożądane zachowanie należy zareagować. Nie uznaję tłumaczenia, że dziecko nie rozumie, czy jest za małe. Jeśli nie za pierwszym to za kolejnym dziecko zrozumie, ale musi dostać sygnał, co było nie tak.

Stare metody versus nowe metody
Uważam jednocześnie, że nic nie dzieje się bez przyczyny. Staramy się zrozumieć dziecko. Gdy wiemy, że jest za dużo wrażeń lub dziecko jest zmęczone, młody "może nie być sobą". Dla teściowej to tylko dziecięca histeria i wymuszanie. Zachowanie, na które można zareagować tylko na ostro.

Nie mówię, że jestem ideałem. Choć mam dość duże pokłady cierpliwości, czasem zdarza mi się zezłościć, jestem tylko człowiekiem. Ale przenigdy nie przyszłoby mi do głowy podniesienie ręki na dziecko. Nie jestem także zwolenniczką stawiania do kąta, uważam, że to nie jest metoda. Z tego, co pamiętam sama z dzieciństwa, nigdy nie potrafiłam samodzielnie wyciągać wniosków i nie wiedziałam, dlaczego rodzice każą mi tam stać. Takie były czasy, takie były metody i cieszę się, że dawno minęły. Dziś wielu dorosłych wie, że "tresowanie" dzieci to nie sposób na wychowanie, jednak moja teściowa ma inne zdanie na ten temat.

Takim metodom mówię NIE
Radziła sobie, jak umiała z moim mężem, bo całe wychowanie było na jej barkach. Teraz, gdy młody coś przeskrobie (w końcu trzeba sprawdzić, na ile pozwoli babcia), teściowa zwraca mi uwagę, że rozpieszczam dziecko. Że jak tak dalej pójdzie, to sobie nie poradzimy, przez nasze pobłażanie będzie rozwydrzony. Że na takie zachowanie to są inne, bardziej skuteczne, metody. Bo takie gadanie to jak głaskanie dziecka po głowie. Dziecko powinno wiedzieć, gdzie jego miejsce, a jak trzeba to i "poczuć na 4 literach", że robi nie tak.

Obawiam się, że lada moment nie uszanuje moich metod wychowawczych i zacznie stosować swoje zasady, jak młody będzie u niej zostawał bez nas. Już teraz zdarza się jej powiedzieć, że jak się nie uspokoi, to zaraz dostanie "klapa", "pójdzie do kąta" albo "nie dostanie deseru". Próbowaliśmy z nią rozmawiać, że nie chcemy takich metod u nas w domu, ale ona się upiera, że wie lepiej, bo to ona wychowała syna, który jest dorosły i wyrósł "na ludzi". Tym argumentem miażdży wszystkie nasze. Czasem się zastanawiam, czy ona naprawdę wierzy w te "stare metody", a może to kwestia tego, że gdyby uznała nasze metody, musiałaby przyznać, że całe życie robiła coś źle.