Lata mijają, a tresura nocnikowa trwa. Ten wpis Zawadzkiej wywołał znowu burzę wśród rodziców

Martyna Pstrąg-Jaworska
Dorota Zawadzka w żartobliwy sposób przywołała na swoim koncie facebookowym wspomnienie z czasów, gdy jej syn chodził do żłobka. Historia wywołała lawinę zabawnych wspomnień w komentarzach, ale okazuje się też, że jednak ten koszmar dzieci w żłobkach nadal trwa.
Tresura nocnikowa wydaje się być reliktem przeszłości. Tymczasem taka praktyka nadal jest spotykana w wielu placówkach. East News/Phanie i screen Facebook
Znana w mediach "Superniania" w weekend na swoim koncie na Facebooku opublikowała post z czarno-białym zdjęciem, na którym dzieci w rządku siedzą w przedszkolu czy żłobku na nocnikach, a pani opiekunka czyta im bajkę. We wpisie psycholożka opisała wspomnienie, dotyczące pobytu jej syna w żłobku, do którego dziecko uczęszczało.

Na nocnikach w równym rządku…

Otóż gdy syn Zawadzkiej chodził do żłobka, przyjęta była praktyka, że wszystkie dzieci w tym samym czasie sadzano na nocnikach, bo tak było najwygodniej dla pań, aby "załatwić temat". Dzieci siedziały w rządku na nocnikach, tak jak dzieci na wydawałoby się zabawnym zdjęciu, które towarzyszy facebookowej historii, i siedziały na nich do czasu, aż wszystkie dzieci nie załatwią swoich fizjologicznych potrzeb.


Trwało to zazwyczaj około 20-30 minut, bo w grupie był chłopczyk z nawykowymi zaparciami. Wszystkie dzieci miały więc na pupach odciśnięte od nocników ślady, bo zbyt długo siedziały na nich, czekając, aż chłopiec załatwi swoją potrzebę. Cała historia kończy się zabawnym podsumowaniem, że pewnego dnia syn nie miał śladów na pupie, więc Zawadzka spytała syna, czy tego dnia w żłobku nie było chłopczyka z zaparciami.

I uzyskała od syna odpowiedź, że był, ale pożyczył mu kupę, by wszyscy szybciej zeszli z nocników. Cała historia wydaje się być śmieszna, w komentarzach ruszyła też spora lawina wspomnień dorosłych już ludzi, którzy ze śmiechem opisują swoje perypetie ze żłobkami i przedszkolami, i doświadczenia, jakie pamiętają z "nocnikowania".

Historie są żartobliwe, opowiadane po latach ze śmiechem, ale czy na pewno? Jak wiele takich zachowań ze strony pań nauczycielek spowodowało, że nawet jeśli ktoś to wspomina ze śmiechem, to wtedy było dla niego traumą?

"Nocnikowa tresura" w placówkach

To, co na Facebooku było zabawnym wspomnieniem, zdarza się, że nadal ma miejsce kilkadziesiąt lat później. Przerażające jest jednak to, że taki scenariusz, jak historia opowiedziana przez psycholożkę, rozgrywa się w wielu placówkach także dziś.

Od zdjęcia, które obrazuje wpis, minęło bardzo dużo lat. Czasy się zmieniły, bo i rodzice są bardziej świadomi, nauczyciele wykwalifikowani i wiedzą, co dla dziecka jest dobre, a co nie. Są pewne wymogi, które dziecko, nauczyciel i cały żłobek czy przedszkole spełniać muszą, a panie opiekunki wiedzą, co negatywnie wpływa na rozwój dzieci.

A jednak nadal istnieją placówki – nawet te prywatne (gdzie wszyscy szczycą się tym, jak bardzo dba się w nich o dzieci), w których prowadzona jest taka właśnie "tresura nocnikowa". Wiem o czym mówię, bo sama spotykam mamy, które narzekają, że dziecko zaczynało przygodę ze żłobkiem w części odpieluchowane, a po czasie się cofnęło w tej nauce, bo panie nie miały czasu poświęcić temu uwagi.

Bo panie nauczycielki nie mają czasu, bo mają pod opieką za dużą liczbę dzieci, które równocześnie wymagają ich uwagi. Mam wrażenie, że w tego powodu istnieje też praktyka, że do publicznego przedszkola przyjmuje się tylko te dzieci, które są w 100% odpieluchowane – bo wtedy mogą one samodzielnie załatwić swoją potrzebę, nie potrzebują pomocy pani nauczycielki.

Inaczej sprawa ma się w żłobkach, bo niezależnie czy prywatny, czy publiczny – dzieci są w wieku, że chodzą jeszcze w pieluszkach. Nawet jeśli zaczynają tzw. trening czystości, to nie są jeszcze aż tak samodzielne – panie powinny być w pogotowiu, pomagać dzieciom siadać na nocniki czy małe sedesy.

A realia są takie, że w wielu placówkach, nawet jeśli nikt tego głośno nie przyzna, nadal się dzieci tresuje, wymaga załatwiania potrzeb fizjologicznych w tym samym czasie i dostosowania do grupy dzieci. Czy tak wygląda poszanowanie podstawowych praw człowieka, bo to do nich należy załatwianie potrzeb fizjologicznych, które są przecież biologiczne i nie mogą zależeć od dnia, godziny i tego, czy akurat pani nauczycielka zarządziła "nocnikowanie"?

Czy my na pewno żyjemy w XXI wieku, skoro w wielu miejscach tresuje się dzieci do załatwiania swoich potrzeb w tym samym czasie, bo paniom tak wygodniej?