Skandaliczne potraktowanie ciężarnej, bo ma Covid-19. Tak wygląda rzeczywistość na porodówkach?!
Rita miała termin porodu na 27 kwietnia, czuła się dobrze, wiedziała, że tego dnia zobaczy swoją córeczkę, bo ze względu na położenie miednicowe dziecka, lekarz prowadzący skierował ją na cesarskie cięcie. Problemy zaczęły się, kiedy kilka dni przed porodem, w czasie rutynowych badań okazało się, że ma dodatni wynik testu na Covid-19. Cztery dni przed porodem, odwołano jej planowane cesarskie cięcie.
- Czery dni przed planowaną cesarką dowiedziała się, że ma Covid-19.
- W szpitalu, w którym miała rodzić odmówiono jej przyjęcia.
- Tak dziś wygląda rzeczywistość kobiet na porodówkach.
Położenie miednicowe
O tym, że córka ułożona jest miednicowo i lekarz prowadzący zaleca cesarskie cięcie, Rita dowiedziała się w 35 tygodniu. - Dziecko już wtedy było duże, więc szanse na zmianę pozycji były niewielkie. Zadzwoniłam do jednego z warszawskich szpitali, gdzie od początku planowałam rodzić, żeby umówić się na cesarskie cięcie - wspomina kobieta.Tam spotkało ją pierwsze rozczarowanie, bo dowiedziała się, że w wymarzonej przez nią placówce, żeby móc zapisać się na planowe cięcie, kobieta mus zgłosić się do 32 tygodnia ciąży. Ona nie zdążyła. - Już wtedy byłam zestresowana, bo człowiek ma jednak jakiś plan w głowie - tłumaczy. - Ale cóż, pewnych rzeczy się nie przeskoczy, zadzwoniłam do szpitala drugiego wyboru.
Umówiony termin
Cięcie wyznaczono na termin, który wynikał z badań. - W czasie przygotowań do zabiegu musiałam zrobić szereg badań. W tym test na Covid-19. Zrobiłam test w piątek 23 kwietnia i już wieczorem przyszedł pozytywny wynik - wspomina Rita. - Byłam trochę zaskoczona, bo chorobę przechodziłam bezobjawowo.Jednak jeszcze większa niespodzianka spotkała przyszłą mamę następnego dnia, kiedy odebrała telefon ze szpitala z informacją, że niestety placówka nie może jej przyjąć. - Zapytałam więc, czy otrzymam od nich oficjalną odmowę przyjęcia w związku z zakażeniem - opowiada kobieta. Usłyszała jednak, że szpital, który miał przeprowadzić zabieg, nie może już nic dla niej zrobić.
W zastępstwie wskazano szpital covidowy, do którego miała się zgłosić. - Nie ukrywam, że poczułam się porzucona, bo czasu było niewiele. Siedziałam w sobotę i zastanawiałam się co zrobić, bo termin porodu wyznaczono na wtorek. Jednocześnie kobieta mówi, że ma świadomość, iż planowanej cesarki nikt nie przeprowadza w biegu, więc miała niewiele czasu, aby stać się pacjentką innej placówki, która przecież miała pod opieką swoje pacjentki.
W szpitalu, który odmówił wykonania cięcia, niestety nikt nie chciał jej pomóc.
- Zapytałam, co ja mam robić, na to głos w słuchawce odpowiedział, że to nie jego wina, osoba, z którą rozmawiałam, podkreśliła, że w jej gestii leży wyłącznie przekazywanie wiadomości.
Rita obawiała się, co będzie, jeśli zacznie rodzić w weekend. Poinstruowano ją, że w takim przypadku musi wezwać karetkę covidową, a ta zawiezie ją tam, gdzie będzie miejsce.
Kolejne telefony
Rita zadzwoniła do najbliższego szpitala covidowego. - Sobota, weekend, usłyszałam, że nie ma w pracy osoby decyzyjnej, więc muszę czekać do poniedziałku. Dzień przed planowanym terminem Rita ponownie zadzwoniła do placówki dla pacjentów z Covid-19. - Powiedzieli, żebym przyjechała we wtorek na kontrolę, wtedy podejmą decyzję, co dalej - opowiada.W dniu planowanego wcześniej porodu Rita wraz z mężem zabrali torbę, którą spakowali do szpitala i pojechali na izbę przyjęć. - Mąż nie mógł mi pomóc nawet z walizką. Weszłam, a on został za drzwiami - wspomina smutno. W czasie badania zapadła decyzja, że kobieta zostanie w szpitalu. Lekarz zauważył, że coś niepokojącego dzieje się z tętnem płodu.
- Tak naprawdę, to nie wiadomo, czy ten kłopot nie był wynikiem mojego stresu. Sytuacja, kiedy czekasz, nie wiesz, co będzie z tobą i dzieckiem, a wszyscy ludzie, których widzisz, są ubrani w pełne stroje ochronne, zdecydowanie nie podnosi komfortu psychicznego - wspomina Rita.
Ostatecznie, prosto z badania, przewieziono ją na salę operacyjną.
Intymność nie istnieje
Poród w szpitalu covidowym nie jest łatwym doświadczeniem. W sali, w której badano kobietę, był cały sprzęt, jaki jest potrzebny do diagnozy, padają intymne pytania, trwa badanie, a tymczasem wchodzą i wychodzą ludzie, którzy pracują w szpitalu. - W pewnym momencie wszedł ktoś naprawić klimatyzację, a ja odpowiadałam akurat o moim wymazie z pochwy - dodaje smutno. Ale Rita podkreśla, że na samą opiekę po porodzie nie może narzekać. Szpital stanął na wysokości zadania. - Położne są bardzo pomocne, służą nie tylko radą, ale i realnym wsparciem - zaznacza młoda mama. Jednocześnie zwraca uwagę, że widać w placówkach niedobory personelu.
- Musiałam podpisać dokument, że mam świadomość, że dziecko po porodzie przekazuję pod opiekę personelu, na co najmniej 12 godzin, bo może się zdarzyć, że nie będzie kto miał przynieść małej. W efekcie nie widziałam jej dobę - dodaje. Ale jednocześnie zaznacza, że nie ma do nikogo żalu, choć smutno jej, że nie mogła przytulić córki od razu po cięciu.
Dziecko ujemne
Wynik testu na covid-19 dziecka był ujemny, o czym Rita dowiedziała się dopiero po kilku godzinach. - Kiedy powiedziałam pielęgniarce, że jestem już gotowa zająć się dzieckiem, nikt nie robił z tym problemu, przyniesiono mi malucha. Poinformowano nas o możliwości zakażenia dziecka - wspomina moja rozmówczyni.Na szczęście dziecko nie zaraziło się wirusem. Rita, razem z córeczką są już w domu, mama, oficjalnie uznana za ozdrowieńca, skupia się teraz na bliskości z córką, cieszy się, że może karmić ją piersią, a o tych kilku smutnych dniach przed porodem chce, jak najszybciej zapomnieć.
Może cię zainteresować także: Są miejsca, w których porody rodzinne trwają mimo pandemii. "Mamy jeden wymóg"