Takich scen małe miasta jeszcze nie widziały. Powiem wam, jak się strajkuje w "pisowskiej pipidówie"

Agnieszka Miastowska
Po orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego kobiety wyszły na ulice i to w miastach całego kraju. Warszawa przestała być już centrum świata walki o prawa kobiet. Mieszkanki mniejszych miast, nieprzyzwyczajone do obywatelskich protestów, także zaczęły wychodzić na ulice. Ryzykując być może bardziej niż mieszkanki stolicy. Dlaczego? Powiem wam wprost, dlaczego protest w małym mieście wymaga więcej odwagi.
Protestowanie w małym mieście wymaga większej odwagi. Fot. Krzysztof Wroński / Strajk Sochaczew

Wyjść na ulicę – łatwo powiedzieć

Jak wychodzi się na ulicę w małym mieście? Z pewną taką nieśmiałością, chciałoby się zażartować. Wiele kobiet, które w ostatnich dniach wyszły na ulice swoich miast, wcześniej nie brało udziału w czarnych protestach ani żadnych większych strajkach. Łatwo jest, nawet będąc stremowanym i niepewnym, dołączyć do wielotysięcznego tłumu i protestować w stolicy.
Sytuacja jest inna, jeśli spotykacie się na placu swojego miasta, które nie ma nawet starówki, ale jakiś główny rynek, na którym spotkasz zaledwie kilkanaście lub kilkadziesiąt osób. Z których wiele jest równie zdezorientowanych co ty.
Strajk w SochaczewieFot. Krzysztof Wroński

Tu brak organizatorów z megafonem. Brak lidera, który powie, co robimy, gdzie idziemy i jakie hasło powinniśmy skandować. Myśl "co robić i jak się nie wygłupić" pojawia się w głowach wielu "protestujących", którzy dopiero stoją na środku miasta i wypatrują w tłumie swoich znajomych. Z nadzieją albo ze strachem.


Ostatecznie jednak znajduje się jeden odważny, a raczej jedna odważna, która postanawia przemówić do ludzi. Zbyt cichym głosem tłumaczy, dlaczego tu jesteśmy. Inne kobiety zaczynają ją wspierać.

Ludzie spontanicznie wykrzykują hasła, pokazujące ich złość na rządzących. Następnego dnia jesteśmy już lepiej przygotowani. Ktoś wziął gwizdek, ktoś głośnik, a ktoś megafon. To jest organizacja w małym mieście!

Co ludzie powiedzą?

Możecie się śmiać z tej drobnomieszczańskiej obawy, ale każdy mieszkaniec małego miasta i wsi dokładnie rozumie, co mam na myśli. Obawa przed tym, "co ludzie powiedzą", potrafi blokować nawet przed wyborem bardziej ekstrawaganckiego outiftu i wyjścia w nim na miasto.

A co dopiero, gdy mamy chwycić w dłoń transparent i maszerując środkiem naszego miasteczka wykrzykiwać na całe gardło feministyczne hasła. Nawet jeśli w pełni się z nimi zgadzamy.
Strajk w SochaczewieFor. Krzysztof Wroński


Osoby, które biorą udział w prowincjonalnych protestach, ryzykują więcej niż mieszkańcy stolicy. I nie chodzi tu wcale o starcia z policją czy fizyczne niebezpieczeństwo. Ryzykują swoją reputacją, opinią, a nawet stanowiskiem w pracy.

W mieście, w którym wszyscy się znają, nie da się być anonimowym. Uczeń spotka na ulicy nauczycielkę, która i tak się na niego uwzięła, a nie wiadomo, jakie ma poglądy. Pielęgniarka opryskliwego pacjenta, a pracownica banku klienta, któremu nigdy nic nie pasuje.
Fot. Krzysztof Wroński
Spotkasz jeszcze tylko sąsiadkę, swojego byłego i twojego szefa. I ja wcale nie wyolbrzymiam. W małym mieście zawsze wpadniesz na kogoś, kogo akurat naprawdę nie chcesz spotkać.

Zostaniesz czarną owcą

Zapytacie i co z tego? To proste – wiele małych miast to nadal bardzo konserwatywne miejsca, w których w czasie wyborów PiS miał bardzo wysokie poparcie. To nadal miejsca, w których nie wstyd powiedzieć coś seksistowskiego lub homofobicznego. Raczej nikt nie zareaguje. Ale jak zwrócicie uwagę, to wy zostaniecie obrzuceni zdziwionymi spojrzeniami.

Po udziale w takim proteście możecie zostać w pracy, w szkole, w towarzystwie, a nawet rodzinie uznani za czarne owce. Dlatego to takie trudne. Ale widać też, że coś w społeczeństwie pękło, ponieważ mimo tylu obaw w małych miastach, takich jak Sochaczew, na ulice nadal wychodzą protestujący. I to w każdym wieku, ale nie da się ukryć, że przeważają młode osoby. Mężczyźni i chłopcy także nie zawiedli, dodajmy.
Strajk w SochaczewieFor. Krzysztof Wroński

W małym mieście jest co robić

Jeszcze dwa lata temu, gdy PiS chciał zaostrzenia prawa aborcyjnego, małe miasta także próbowały się organizować. Kończyło się to tym, że w moim mieście na główny plac wyszło kilkanaście kobiet. A w lokalnej gazecie przeczytałam o naiwnych mieszkankach Sochaczewa, które nie rozumieją, że zakaz aborcji to temat zastępczy. Wiele osób powtarzało wtedy, że protestować trzeba w Warszawie.

Na ostatnich protestach w moim mieście na ulice wyszło półtora tysiąca mieszkańców. I to w sytuacji, gdy wiele ludzi obawia się zachorowania na covid-19 albo właśnie pozostaje na kwarantannie.
Fot. Krzysztof Wroński
Ludzi, którzy o proteście dowiedzieli się na kilka godzin przed z relacji swoich znajomych w mediach społecznościowych. Ludzi, którzy wyszli na ulice mimo wstydu, strachu, obawy o to, co inni powiedzą.

Ludzi, którzy nigdy nie zastanawiali się nad prawami kobiet i "nie interesowali się polityką", ale rząd wymusił na nich mobilizację. I teraz już się nie cofną ani nie pojadą na protest do stolicy. Mają przecież co robić w małym mieście.
Fot. Krzysztof Wroński