Produkcja "ludzi bez głosu" to specjalność polskich szkół. A wszystko to zgodnie z prawem
Ostatnimi czasy dużo mówi się o polskiej szkole. I niestety nie są to rozmowy pozytywne, o tym, jak uczniowie się rozwijają i zdobywają wiedzę, a nauczyciele czerpią radość ze swojej pracy.
Lista problemów jest długa. Nadmiar prac domowych, niskie wynagrodzenia nauczycieli, "podwójny rocznik", brak miejsc, a w konsekwencji przemęczenie i frustracja dzieci i rodziców. To efekt reformy edukacji, w której, poza pomysłodawcami, niewielu zauważa plusy.
Do niechlubnego rankingu warto dopisać jeszcze jeden element, który nieśmiało, acz coraz wyraźniej, przebija się do świadomości zarówno nauczycieli, jak i dzieci. Statut szkoły, który jest "najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej. Przepisy Konstytucji stosuje się bezpośrednio, chyba że Statut stanowi inaczej".
– Te dwa zdania to polska szkoła w pigułce: nierespektowanie praw ucznia, naginanie ustaw i rozporządzeń, samowolka dyrektorów i nauczycieli – napisał Łukasz Korzeniowski, który prowadzi na Facebooku profil "Stowarzyszenie Umarłych Statutów".
Autor artykułu, który opublikowano na stronie alternatywa.net.pl, zwrócił uwagę na strajk. Nie analizuje jednak czy działania nauczycieli są zasadne, czy niepotrzebne, nie ocenia i nie wyrokuje. Zadaje jedno pytanie, które zmusza do zastanowienia: "Czy uczniowie mogą strajkować?".
Dzieci i ryby...
Kilka dni temu po swoim artykule "Reforma Zalewskiej dopiero zbierze swoje żniwo. Wściekli rodzice i zmęczone dzieci to zaledwie początek" dostałam maila z pytaniem, czy mam pomysł, co i w jaki sposób można zmienić. Jedną z pierwszych myśli był protest, ale nie nauczycieli, a tych, którzy skutki odczuwają najboleśniej. Dzieci właśnie.
Okazuje się bowiem, że cały czas hołdujemy powiedzeniu "dzieci i ryby głosu nie mają"... Uczniowie nie mogą strajkować. Mówi im się wręcz, że nie powinni nawet myśleć o strajkowaniu. Uczeń jest od "niedyskutowania". I uczenia się oczywiście.
Zdaje się, że takim podejściem jeszcze silniej pokazujemy dzieciom, że tam, gdzie dyskutują dorośli, nie ma miejsca na ich głos. I co z tego, że temat dotyczy ich bezpośrednio. Potem co niektórzy narzekają na biernych, niechętnych do działania młodych ludzi. Inni za to cieszą się, że polska szkoła "wypluwa" kolejne roczniki obywateli podporządkowanych, nie przeszkadzających, niewtrącających się i przyjmujących zastaną rzeczywistość.
Niemy uczeń się nie buntuje
– Gdy już mamy w szkole takiego niemego ucznia, to chyba łatwo sobie wyobrazić, że nie zbuntuje się on wówczas, gdy nauczyciele będą łamać jego prawa, gdy w szkole będzie coś nie tak. No bo przecież nauczyciel ma rację. Ubolewam okropnie nad tym, że to przeświadczenie wciąż w polskiej szkole jest żywe, że wciąż zawsze znajdzie się jeden czy drugi taki, którego argumentem będzie: nauczyciel ma rację – pisze Łukasz Korzeniowski.
Uczniom wpaja się zatem: posłuszeństwo, podporządkowanie się, akceptowanie decyzji nauczycieli, wykonywanie poleceń. Jednak jest grupa, która niejednokrotnie chce się z tej formy wyrwać. To "uczeń pełnoletni", który "niejednemu dyrektorowi i nauczycielowi spędza sen z powiek". Szkołę zaczyna jako dziecko, a opuszcza ją jako dorosły. W pewnym momencie może się zbuntować, a to niedopuszczalne.
– Niestety społeczeństwo akceptuje pełnoletność ucznia – mimo że jest on uczniem, to może kupić alkohol w sklepie, samodzielnie złożyć wniosek o paszport, ba! – nawet wziąć ślub czy założyć firmę. To kompletnie nie przystoi do formy ucznia – przecież uczeń nie jest na tyle samodzielny, żeby mógł ot tak sam o sobie decydować. Dodatkowe kłody pod nogi kładą dwa kodeksy: cywilny oraz rodzinny i opiekuńczy (to jeden kodeks, ale ma taką dwuczłonową nazwę) – komentuje Korzeniowski.
Statut szkoły zmieści wszystko
Czym jest natomiast sam statut szkoły? To taka jakby konstytucja. I jak się okazuje, to nazewnictwo ma swoje konsekwencje. Niektórzy traktują statut ponad wszelkie inne akty prawne. Z czym to się wiąże w praktyce?
– W prawdziwym polskim statucie, w prawdziwej polskiej szkole uczeń pełnoletni nadal jest niepełnoletni. Zatem nie można mu pozwolić, aby sam składał wnioski o usprawiedliwienie swoich nieobecności, czy samodzielnie zwalniał się z zajęć. Przecież od czegoś w końcu ma rodziców.
W mniej radykalnych przypadkach dopuszczana jest możliwość samodzielnego dokonywania wyżej wymienionych czynności przez uczniów pełnoletnich, ale pod pewnymi warunkami: rodzic musi wyrazić zgodę na samodzielne usprawiedliwianie przez ucznia swoich nieobecności lub akceptowane są jedynie zaświadczenia od rodziców.
Podobnie sprawa wygląda z religią, etyką czy wychowaniem do życia w rodzinie. Udziałem w konkursie. Studniówką. O tym wszystkim decydują rodzice i potrzebna jest ich zgoda/podpis.
– Najwięksi fanatycy statutów-konstytucji często wymagają, aby mama lub tata wyrażali zgodę na udział ucznia w wycieczce, żeby wzięli za niego odpowiedzialność w trakcie drogi na zbiórkę i w trakcie powrotu po wycieczce do domu, by wzięli odpowiedzialność za wyrządzone przez ucznia szkody i żeby wyrazili zgodę na udzielenie pomocy medycznej, a konieczne dla ucznia leki zapakowali w woreczek i opisali, co i kiedy trzeba podawać – wydawaniem leków zajmie się wychowawca. Absurd? A skądże, przecież wszystko reguluje statut – podkreśla Łukasz Korzeniowski.
Statut po stronie nauczycieli
Moc statutu odczuwają również młodsi uczniowie. Najsilniej objawia się to w przekonaniu, że nauczyciel ma zawsze rację. W wymaganiach zachowania można wpisać, by dzieci zwracały się do niego "panie profesorze", witały ukłonem innych pracowników, a także, że "po zmroku uczniowie nie powinni chodzić po mieście", a "poza terenem szkoły nie mogą przeklinać".
Problem stanowią również nauczyciele, którzy teoretycznie są wyznawcami statutu, a praktycznie stosują go jedynie, gdy jest on im na rękę. Na grupach na rodziców często pojawiają się pytania z serii: "Co zrobić, gdy...?", "Czy nauczyciel ma prawo...?". Sami opiekunowie często nie wiedzą, czy "dziecko przesadza", czy "nauczyciel się uwziął".
Przykład? Termin poprawy sprawdzianu. Niby w zasadach oceniania znajduje się informacja, że uczeń ma na to 2 tygodnie, jednak na lekcji dowiaduje się, że jedyny i ostateczny termin jest za 3 dni. Albo uczniowie czekają przez miesiąc na oddanie kartkówek. Mało? To może warto wspomnieć o najczęściej poruszanym przez rodziców i dzieci problemie: nauczyciel zapowiada sprawdzian w tygodniu, w którym wpisane są już inne sprawdziany i więcej być nie może.
Co można wtedy zrobić? Na przykład ogłosić, że przecież nie będzie to wielki sprawdzian, a kartkówka. Tylko taka trochę większa. Tych, którzy natomiast rozmawiają na lekcji, można ukarać jedynką.
Takie tam przesadzanie
"Przesadzacie". To klasyczny komentarz, który przy podobnych tematach pojawia się zawsze. Oczywiście. Każdy z nas znał lub zna młodzież, która podejmuje aktywne działania lub się buntuje. Wszyscy zdajemy sobie również sprawę, że wielu nauczycieli współpracuje z uczniami i nie działa w myśl zasady "ja rozkazuję – wy wykonujecie".
Mowa jednak o podejściu systemowym. Statut w obecnym kształcie jest argumentem dla tych, którzy w szkole widzą niejako fabrykę z linią produkcyjną. Trzeba przerobić materiał. Trzeba przygotować do egzaminów. Trzeba zadowolić rodziców. Trzeba pilnować porządku. Trzeba wypełnić obowiązki. Trzeba karać i nagradzać.
Uczniowie nie mają zbyt szerokiego pola manewru. Uczy się ich bezsilności. Nie może protestować, sprzeciwiać się. Niektórzy nawet, gdy podejmują jakieś działania, odbijają się od ściany. I rodzą się pytania, czy warto się starać, może jednak lepiej siedzieć cicho, zacisnąć zęby i to przetrwać? Po co ponosić konsekwencje? I wysłuchiwać, że "uczniowi nie wypada"?
Kilka tygodni temu pisałam o nauczycielu, który zaproponował młodzieży podpisanie kontraktu. Na jego treść mieli wpływ wszyscy. – Najpierw cisza. Wstyd? Brak wiary, że szkoła może być inna, lepsza? – To my możemy mieć własne zdanie? – pyta jedna z uczennic i jak podkreśla rusycysta, jest to pytanie często powtarzające się w wielu placówkach.
Tak. Wielu uczniów przyzwyczaiło się, że nie ma nic do gadania. Sama pamiętam, jak w liceum denerwowaliśmy się, że mamy kilka sprawdzianów w tygodniu (z oczywistym tłumaczeniem, że to "tylko kartkówka"), a potem przedłużał się czas ich oddania. Jednak do terminu poprawkowego już każde z nas musiało bezwzględnie się dostosować. Nieraz zgłaszaliśmy to dyrekcji, nieraz problem poruszali rodzice na zebraniach. Ostatecznie czuliśmy bezsilność. Jedna z nauczycielek miała natomiast metodę "obrażania się", która skutkowała jeszcze bardziej napiętą atmosferą na lekcjach. My, uczniowie, obrażać się nie mogliśmy.
Dlatego warto uczyć młodych ludzi szacunku. Warto mówić o autorytetach. Ale czy warto wpajać im bezwarunkową uległość i poddaństwo? Bierność? Podporządkowywanie się bez słowa sprzeciwu? Przecież młody wiek nie zawsze oznacza brak racji. Często jest to po prostu inna perspektywa. Czy mamy prawo zakładać, że zawsze gorsza?
Przeciwko łamaniu praw ucznia opowiada się inicjatywa Stowarzyszenie Umarłych Statutów, która zajmuje się upowszechnianiem wiedzy o prawach ucznia oraz interweniowaniem przeciwko naruszeniom praw uczniów.
Napisz do autorki: alicja.cembrowska@mamadu.pl
Może cię zainteresować także: Szkoła bez ocen? To możliwe. Pomysłodawca Szkoły Minimalnej: "dzieci cierpią na bulimię informacji"