nauyczycielka czyta uczniom książkę
Nauczyciele dokładaja z własnej kieszeni do pracy, jesli chcą być kreatywni i wspierać uczniów. fot. Patramansky/storyblocks.com

Moje dziecko trafiło w szkole na nauczycielkę, która dba o dzieci i drobnymi prezentami buduje z nimi relację. Magnesy, ołówki czy karteczki "na szczęście" cieszą uczniów dopiero poznających szkolny system, ale mnie jako rodzica ogarnia zakłopotanie. Dlaczego? Bo wiem, że nauczyciele dokładają do pracy z własnej kieszeni, a system tego nie dostrzega.

REKLAMA

Nauczyciele dokładaja do pracy z własnej kieszeni

Moje dziecko ma szczęście, bo trafiło na nauczycielkę w podstawówce, o której rodzice mówią: "złota kobieta". Uważna, spokojna, wspierająca. Widzi dzieci – nie tylko zeszyty i oceny. Umie pochwalić, gdy trzeba, i dać wsparcie, gdy komuś jest trudno. Buduje z klasą relację, a nie dystans. Nie jest to laurka tylko dla niej jednej – to tekst o tym, że nadal w szkołach jest wielu takich pedagogów z pasją, mimo trudnych warunków pracy.

Wychowawczyni syna daje uczniów magnesy na ślubowanie i ołówki na rozpoczęcie roku szkolnego. Czasem jakąś karteczkę z miłym zdaniem, czasem jakiś inny mały upominek "na szczęście" przed ważnymi sprawdzianami. Dzieci to uwielbiają. Wracają do domu podekscytowane, pokazują, opowiadają. Dla nich to znak, że są ważne, zauważone, docenione. I ja to rozumiem. Naprawdę rozumiem, jak wielką wartość mają takie gesty w świecie dziecka.

A jednak gdzieś we mnie pojawia się opór i zakłopotanie. Nie wobec samej nauczycielki, tylko raczej złość na system. Jako rodzic wiem, ile – a właściwie jak mało – zarabiają nauczyciele. Wiem, że szkoła to nie tylko klasy z tablicami i sala gimnastyczna.

To także koszty, których nie widzimy: papier do ksero, który często nauczyciele kupują sami. To prąd zużywany wieczorami, gdy sprawdzają prace na laptopie. To tusz do drukarki, laminowanie, kolorowy papier, materiały, dzięki którym lekcje są ciekawsze. Nikt im za to nie dopłaca i tego nie ma w pensji jako dodatek na "pomoce naukowe".

Mam kłopot z prezentami od pedagogów

Dlatego gdy widzę kolejny drobny prezent dla dzieci, czuję też niezręczność. Bo to nie powinno tak wyglądać. Tzn. cieszę się, że pedagodzy mają chęci i nie wahają się, by wydać na swoich podopiecznych pieniądze. Ale to nie nauczyciel powinien z własnej kieszeni płacić za budowanie relacji z uczniami.

I tu pojawia się pytanie: gdzie kończy się miły gest, a zaczyna przekraczanie granicy? Granicy systemowej, w której państwo i szkoła umywają ręce od dodatków dla pedagogów, bo "oni i tak dadzą radę, a później będą mieli 2 miesiące wakacji". Jasne, jakoś dadzą, bo mają do tego pasję i ogrom chęci, ale nie powinno być tak, ze do pracy dokładają z własnej kieszeni.

Nie chcę, by standardem stało się to, że dobry nauczyciel to ten, który coś dokłada. Mam też kłopot z tym, że wielu rodziców nie zdaje sobie sprawy, ze takie drobiazgi to są opłacane z prywatnych funduszy pedagoga. Dobry nauczyciel to ten, który uczy, wspiera i widzi dziecko.

Bardzo doceniam nauczycielkę mojego dziecka. Ale marzę o szkole, w której takie gesty są normą, bo pedagodzy dostają odpowiednią wysokość pensji, w której uwzględnione są też wydatki na uczniów. Nauczyciele nie powinni musieć kupować relacji. Oni już i tak dają wystarczająco dużo.

Czytaj także: