
Dorastaliśmy w zupełnie innym świecie niż nasze dzieci. Wychowanie było surowsze, emocje traktowano jak fanaberie, a rodzice powtarzali zdania, które miały nas "zahartować". Dziś, z perspektywy dorosłych, coraz częściej rozumiemy, że oni naprawdę robili, co mogli. Nie oznacza to jednak tego, że nie pamiętamy niektórych słów, które potrafiły zaboleć jak nic innego.
Niedawno rozmawiałam ze znajomym o tym, jak wyglądało wychowanie kiedyś, a jak wygląda dziś. I właściwie na każdym kroku wychodziło, jak bardzo te światy się różnią.
Dziś stawiamy na rodzicielstwo bliskości, empatię, rozmowę, zauważanie emocji. Znamy podstawy psychologii rozwojowej, wiemy, jak działa dziecięcy mózg i jak ważne jest budowanie poczucia bezpieczeństwa. Uczymy się regulacji emocji, wspierania dzieci w trudnościach i nie wstydzimy się mówić o potrzebach.
Tymczasem nasi rodzice…
Mieli znacznie mniej wiedzy, mniej narzędzi, więcej innego rodzaju stresów np. skąd wziąć jedzenie dla dzieci, kiedy w sklepach były limity. To były zupełnie inne czasy – mniej rozmów o uczuciach (jeśli w ogóle), więcej presji, żeby sobie radzić – zahartować się.
W tamtych realiach nikt nie zastanawiał się nad delikatnością dziecięcych przeżyć. Nie było kursów, podcastów, książek o rodzicielstwie. Był zdrowy rozsądek, własne doświadczenia i przekonanie, że dziecko najlepiej "wychować twardą ręką".
Rozumiem, ale nie zapomnę
Znajomy, z którym rozmawiałam, powiedział zdanie, które mocno zapadło mi w pamięć: – Wiesz co, ja tam nie mam pretensji do rodziców. Oni serio robili, co mogli. Życie jakoś sobie ułożyłem. Ale jednego zdania, które powtarzali mi w każdej chwili słabości, nigdy im nie zapomnę: "I czego płaczesz? Zaraz ci dam prawdziwy powód do płaczu". Do dziś słyszę to w głowie.
To zdanie zna większość dorosłych, którzy wychowywali się w latach 80. czy 90. Wypowiadane było niemal automatycznie – jako sposób na "otrzeźwienie" dziecka, które płakało z powodu – z perspektywy dorosłego – błahostki. Miało pokazać, że nie ma o co robić scen, że świat jest twardy i trzeba stać się odpornym. Tyle tylko, że efekt był zupełnie odwrotny.
Kopanie leżącego
Dla dziecka takie słowa to nie pedagogiczny trik, ale sygnał, że jego emocje są głupie, nieważne i nie warte uwagi.
Dziecko, które płacze, przeżywa prawdziwy ból. Może to być lęk, smutek, poczucie niesprawiedliwości, zmęczenie. A w odpowiedzi dostaje groźbę, presję, poczucie zagrożenia. To trochę takie "kopanie leżącego". Maluch płacze, bo jest mu źle, a rodzic, zamiast podać dłoń, "dobija" go słowem. Nie złośliwie, nie świadomie. Raczej dlatego, że sam nigdy nie dostał niczego innego.
Robili, co mogli – co znali i czego byli nauczeni
I chyba to najważniejsze w tej całej historii – większość naszych rodziców nie chciała nas zranić. Po prostu nie wiedzieli, że można inaczej. Dziś wiemy więcej. Wiemy, że emocje to nie "fanaberia", że dziecko, aby nauczyć się radzić sobie z trudnymi uczuciami, najpierw musi mieć kogoś, kto te emocje zobaczy, nazwie i pomoże sobie poradzić.
Zobacz także
