
Jesień w przedszkolu to nie tylko kolorowe liście i kasztany, ale przede wszystkim sezon niekończących się infekcji. Rodzice łapią się za głowę, nauczycielki walczą z zarazkami i... z pretensjami rodziców. Bo jak się okazuje, nawet wietrzenie sal może stać się powodem awantury.
Jesień u przedszkolaków chorobami stoi
Sezon jesienno-zimowy w przedszkolu to najmniej lubiany czas przez rodziców, ale i przez nauczycieli. Nie dość, że pogoda sprawia, że wszyscy jesteśmy zmęczeni, niewyspani i ciężko nam wykrzesać z siebie odpowiednią ilość energii, to jest to też sezon chorobowy.
Kto ma dziecko w przedszkolu, ten słowo "jesień" kojarzy głównie z katarkami, kasłaniem, gorączkami i infekcjami wieku dziecięcego. Sama nadal mam jednego syna w placówce przedszkolnej i niech mój przykład posłuży nam wszystkim. Moje dziecko prawie cały październik przesiedziało w domu, chorując. Z krótkimi przerwami, kiedy było w przedszkolu, po czym wracało z niego z kolejną chorobą.
To może być męczące i frustrujące dla rodziców, ale i dla pracodawców, kiedy rodzic wciąż bierze L4 na dziecko albo kombinuje, jak wziąć jak najwięcej dni z możliwością pracy zdalnej. Ostatnio jednak koleżanka opowiedziała mi, z jakimi absurdami wiąże się chorowanie przedszkolaków z perspektywy nauczycielek przedszkolnych. One bowiem muszą nie tylko odpierać wirusy krążące w grupie, ale i... ataki rodziców swoich podopiecznych.
Córka mojej znajomej chodzi do tej samej placówki co mój syn, ale do innej grupy. To, jaką ostatnio awanturę rodzice zrobili nauczycielkom, zupełnie mi się nie mieści w głowie. Najbardziej mi w tym wszystkim właśnie tych nauczycielek szkoda, tak całkiem szczerze.
Awantura o wietrzenie sali
Rodzice w grupie 4-latków przyszli do wychowawczyń z pretensjami, że te... wietrzą salę, w której dzieci mają zajęcia i się bawią. Wydało mi się to tak abstrakcyjne, że nie mogłam w to uwierzyć. Mnie zawsze wydawało się, że wietrzenie jest potrzebne, bo ciężko wysiedzieć w zbyt ciepłym pomieszczeniu, kiedy powietrze prawie stoi w miejscu.
Jestem jednak typem człowieka, który uważa, że nawet w zimie nie może w domu być za ciepło, bo przegrzewanie źle wpływa na organizm. Stąd może mój brak zrozumienia dla zachowania rodziców.
Okazało się bowiem, co znajoma opowiedziała mi z nieskrywanym zażenowaniem, że rodzice mają do nauczycielek swoich dzieci pretensje, twierdząc, że wietrzą salę przedszkolną i wg nich to jest powód, dlaczego dzieci chorują.
"Jedna matka twierdziła, że jak sala jest wietrzona rano i w południe to za dużo, bo wystarczyłoby, żeby wywietrzyć późnym popołudniem poprzedniego dnia, kiedy dzieci pójdą już do domu" – opowiadała mi koleżanka.
Obie jesteśmy zdania, że w niewietrzonych pomieszczeniach dzieci znacznie częściej chorują, bo wszystkie zarazki krążą w powietrzu i jest większe prawdopodobieństwo, że ktoś się nimi zarazi. Tymczasem wielu rodziców uważało, że dzieci w sali marzną i stąd choroby.
Nikt z tych awanturujących nie umiał przyjąć do wiadomości, że wietrzenie odbywa się rano przed tym jak do placówki dotrą wszystkie maluchy i po obiedzie, kiedy dzieci idą na spacer lub plac zabaw: wtedy i tak są na dworze. Dla mnie kłócenie się o wietrzenie sali naprawdę brzmi niedorzecznie.
Wszyscy przegrzewamy dzieci
Dodatkowo uważam, że rodzice nadal mimo wiedzy i świadomości, wciąż powielają podejście naszych rodziców i dziadków: zamiast hartować i pozwalać jak najwięcej przebywać na świeżym powietrzu nawet jesienią i zimą podczas brzydszej pogody, to my chcemy je opatulić w koce i kombinezony. I dodatkowo sprawić, żeby jak najmniej miały kontaktu z warunkami atmosferycznymi na zewnątrz.
Ale może właśnie w tym tkwi sedno problemu – w tej ciągłej potrzebie szukania winnego każdej infekcji, zamiast zaakceptowania, że choroby wieku przedszkolnego są po prostu etapem, przez który trzeba przejść. Dzieci budują odporność, a żadne cudowne suplementy, syropki czy "niewietrzenie sali" tego nie zmienią.
Oczywiście, każdy rodzic chciałby, żeby jego dziecko nie chorowało, żeby mogło chodzić do przedszkola, bawić się i rozwijać, ale przecież kilkulatka nie da się "uchronić" przed świeżym powietrzem. Wietrzenie sali to nie zło – to troska o higienę, o jakość powietrza, o to, żeby dzieci oddychały czymś więcej niż wirusami i kurzem.
Szkoda tylko, że w całym tym zamieszaniu, zamiast wspólnie szukać rozwiązań, coraz częściej szukamy winnych. A nauczycielki, które naprawdę starają się dbać o dzieci, dostają za to jeszcze pretensje. I to jest w tej historii chyba najbardziej przykre.
