Uczniowie na lekcji w klasie.
Wychowawcy klas robią na zebraniach listy obecności. fot. samurkas/123rf.com
REKLAMA

Wywiadówki nie są przymusowym obowiązkiem

Nie wiem, czy tylko ja to widzę, ale coś się ostatnio zmieniło w podejściu szkół do wywiadówek. I nie chodzi mi tylko o to, że trzeba przyjść, posiedzieć godzinę i wysłuchać, co u dzieci. Że trzeba odbębnić obecność, a nauczyciele muszą przebrnąć przez durne przepisy, przeczytać dokumenty i inne wytyczne. Mam wrażenie, że coraz bardziej chodzi o kontrolę. Sprawdzanie, kto jest, a kogo nie ma. I niestety zaczęłam się zastanawiać, czy to, że mnie czasem nie ma, nie odbija się na moim synu.

Moje dziecko chodzi do siódmej klasy. To bardzo w porządku chłopak – sam z siebie się uczy, dba o oceny, nie sprawia problemów wychowawczych. Wie, że jeśli chce chodzić na treningi piłkarskie, które kocha, to musi też równocześnie mieć jakiś poziom w szkole. Nie wymagam samych 5, ale nie chciałabym się martwić jego nieklasyfikowaniem czy zagrożeniem na koniec roku.

Ja natomiast staram się być na bieżąco z tym, co się dzieje w szkole, rozmawiamy o lekcjach, o klasie, o nauczycielach. Pilnuję też e-dziennika. Ale nie zawsze mogę być na wywiadówkach. Pracuję zmianowo, mam też młodsze dziecko i nie zawsze udaje się wszystko pogodzić. Czasem nie dam rady, trudno. Zazwyczaj dzwonię do wychowawczyni i proszę o najważniejsze informacje telefonicznie. Do tej pory myślałam, że to normalne – przecież każdy rodzic ma życie, obowiązki, czasem choruje w domu albo ma jakieś ważniejsze zobowiązania.

Szkoła sprawdza rodziców

Ostatnio jednak na zebraniu coś mnie zaniepokoiło. Po wejściu do sali zauważyłam, że wychowawczyni trzyma listę i na głos odhacza nazwiska. "O, pani Kowalska jest, super. Pani Nowak też". A potem powiedziała: "Zapisuję, kto przyszedł, dla porządku". Tylko że ton tego "dla porządku" był taki, że od razu poczułam się, jakby to była jakaś forma oceny. I jakby ta informacja była nie tylko dla wychowawczyni, ale może dla dyrekcji czy innych nauczycieli.

W trakcie zebrania padło też zdanie, które nie daje mi spokoju: "Obecność rodziców świadczy o ich zaangażowaniu". Zrobiło mi się przykro. Przecież to nie tak, że się nie interesuję! Po prostu nie zawsze fizycznie mogę być i dlatego jestem za tym, żeby faktycznie część zebrań była online. I co – mój syn będzie teraz wg nauczycieli "mniej dopilnowany", bo jego matka nie zawsze siedzi w ławce?

Zaczęłam się bać, że to wpłynie na jego ocenę, na sposób, w jaki patrzą na niego nauczyciele. Że może, gdzieś tam na lekcjach zostanie zaszufladkowany. Sama wychowawczyni nie mówi tego wprost, ale przecież atmosfera jest wyczuwalna. Inni rodzice też milczą, a może myślą to samo. Czy naprawdę to, że ktoś raz czy dwa nie był na zebraniu, świadczy o braku troski o swoje dziecko? I czy szkoła nie powinna bardziej ufać rodzicom, zamiast ich kontrolować?

Masz inne zdanie lub chcesz opowiedzieć o własnym doświadczeniu? Napisz: martyna.pstrag-jaworska@mamadu.pl lub: mamadu@natemat.pl.
Czytaj także: