Trzymamy pod kloszem albo wręcz przeciwnie, rzucamy je na głęboką wodę. Wszystko dla ich dobra. Jednak ile matek, ilu ojców, tyle definicji szczęścia, spełnienia i dobrego wychowania. Staramy się zapewnić im jak najlepsze dzieciństwo, a nie zwracamy uwagi na jedną bardzo krzywdzącą rzecz. I co gorsza, to dzieci same robią sobie krzywdę.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Wiedziałyśmy wszystko o dobrym wychowaniu, dopóki same nie zostałyśmy matkami. Służyłyśmy innym cennymi radami, dopóki same nie zobaczyłyśmy, z czym to macierzyństwo się je. Stać z boku i patrzeć nie jest trudno. Jednak kiedy coś zaczyna dotyczyć nas i naszego dziecka, sprawa zaczyna się komplikować.
Lekko nie jest
O tym, że macierzyństwo nie jest bułką z masłem, przekonałam się, gdy na świecie pojawiło się moje pierwsze dziecko. To właśnie wtedy zrozumiałam, że te słodkie zdjęcia, które zalewają media społecznościowe, nie mają zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. To wtedy uświadomiłam sobie, że nie jest to pudrowy róż czy delikatny odcień błękitu. To nieprzespane noce, płacz, zmęczenie i bezradność.
To uśmiech, który przeplata się z niezrozumieniem, a czasami i chęcią ucieczki. W moim odczuciu najgorsze są momenty, w których byśmy chciały, ale nie potrafimy pomóc naszemu dziecku. Kiedy nie możemy zabrać mu bólu, smutku, niezrozumienia. Podsumowując: macierzyństwo nie jest usłane różami.
Dlaczego to robią?
Kilka dni temu odwiedziliśmy znajomych. Czekała na nas dwójka chłopców w wieku 5 i 6 lat. Przywitali nas z uśmiechem na twarzy i razem z rodzicami zaprosili do środka. Dwójka moich dzieci jest w podobnym wieku. Najmłodszy syn nie skończył jeszcze roku.
Chłopcy poszli się bawić samochodami, a potem pobiegli na świeże powietrze. Nic nie zwiastowało problemów. I w sumie w przyjacielskiej i spokojnej atmosferze (o dziwo bez kłótni), dotrwaliśmy do końca.
Zaczęło się w domu. – Mamo, prawda, że to nic, że Kamil ma więcej resoraków ode mnie?– zapytał mój 5-latek. Po czym zaczął się upewniać, że "nic nie szkodzi", że tamci chłopcy mieli to czy tamto. Usiadłam i próbowałam wytłumaczyć, po czym usłyszałam, że on więcej już tam nie pójdzie, bo ma swój dom i to mu wystarczy.
Po długiej rozmowie doszliśmy do porozumienia. Myślę, że dużo zrozumiał. Jednak kiedy o zaistniałej sytuacji opowiedziałam podczas babskiego spotkania, usłyszałam, że u nich to normalne. Że jedno, drugie i trzecie dziecko tak pyta, a matki udają, że nie słyszą.
– Czym ty się przejmujesz? Przecież to dzieci, one tak mają – powiedziała jedna z koleżanek. Pozostałe jej przytaknęły. Choć próbowałam przedstawić swój punkt widzenia, nie słuchały mnie zbytnio, bo były zajęte ploteczkami.
Dlaczego?
Zazdrość, porównywanie i chęć bycia najlepszym i najfajniejszym (w moim odczuciu) nie przynosi niczego dobrego. To niepotrzebna presja, którą nakłada na siebie dziecko. Nie mogę zrozumieć, dlaczego niektóre matki nie chcą jej z tego dziecka zdjąć. Nie chcą zabrać tego bagażu, który dźwiga na plecach. Przecież z takim ciężkim plecakiem niełatwo idzie się przez życie. To ciąży, przygniata i tłamsi.
Mam wrażenie (i nadzieję), że mój syn zrozumiał i wziął do siebie to, o czym rozmawialiśmy. Że nie będzie dążył do tego, by mieć najwięcej resoraków i to, że ktoś ma coś innego/lepszego nie będzie czyniło go mniej szczęśliwym. Że zacznie doceniać promienie słońca, świeży powiew wiatru, przyjaźnie zawarte w przedszkolu i smak ciasta ze śliwkami. Bo tak jakoś czuję, że właśnie te rzeczy wywołują szczery uśmiech na jego twarzy.