Z racji tego, że moje dzieci nie jedzą posiłków w szkolnej stołówce, do tematu podchodzę na spokojnie, bez niepotrzebnych emocji. Jestem obiektywna i patrzę na wszystko oczami osoby postronnej, nie rodzica kipiącego ze złości.
Z tego co słyszę, cena obiadów w szkolnej stołówce z roku na rok wzrasta. Przeczytałam, że średni koszt wynosi od 12 do 15 zł, co daje średnio około 250-300 zł miesięcznie. Tanio nie jest. A jak z jakością? Podobno różnie. I nawet nie chodzi o to, że dania są niedoprawione czy przesolone. Pieprzne lub zbyt ostre. Szkopuł tkwi w zupełnie innym szczególe.
"Olek od roku lat chodzi na obiady, zaczął w zerówce. Nie mamy możliwości odebrać go od razu po lekcjach, więc żeby nie siedział głodny do tej 15, zapisałam go na zupę i drugie. Nigdy nie był zadowolony, zawsze marudził, że mu nie smakuje, że takie i owakie. Olek jest wybredny, dlatego tych jego uwag zbytnio nie brałam sobie do serca. W domu też najchętniej na śniadanie jadłby tylko kanapkę z serem i ketchupem, na obiad pomidorówkę lub schabowego z frytkami.
I wiem, że pomyślicie o mnie różnie, ale jakoś w ubiegłym roku nie przywiązywałam szczególnej wagi do tego, co pojawiało się na talerzu mojego syna. Jednak kiedy teraz poinformowałam go, że znów zapisuję go na stołówkę, a on powiedział kategoryczne: 'Nie', przyjrzałam się sprawie bliżej. A dokładniej menu.
Fasolka po bretońsku, gulasz z podrobów w sosie śmietanowym, ryba i zupa brokułowa. To tylko kilka ze 'smakołyków'. Sama przynajmniej jednej z tych pozycji nie wzięłabym do ust, bo na myśl o sercach czy żołądkach, mam odruch wymiotny. Zamiast przygotować jakiegoś kurczaczka w panierce, mielonego czy schabowego, to tu takie cuda na kiju.
Może i mój syn jest wybredny, ale w tym przypadku to wcale mu się nie dziwię. I podobno takie smaczki serwowane są przez cały czas. Olek wspominał też o zupie z ciecierzycy i jakimś sosie, w którym było pełno twardych kawałków mięsa. Jakieś żyłki i inne 'obrzydlistwa'. Kto wymyśla takie menu? Przecież żaden pierwszoklasista tego do ust nie weźmie (przypuszczam, że starszaki także)".
Matka jest rozemocjonowana i zła. Płaci ciężko zarobione pieniądze za obiady, których jej syn do ust nie bierze. I to nie dlatego, że tak sobie ubzdurał, ale dlatego, że to, co pojawia się na talerzu, nie jest posiłkiem, który miałby ochotę zjeść pierwszoklasista. Zastanawiam się: dlaczego serwowane są takie, a nie inne obiady? Przypuszczam, że powodem są oszczędności.
Jednak czy pomidorówka z ryżem jest droższa od zupy z soczewicy? Czy mielony nie mógłby zastąpić podrobów czy fasolki po bretońsku? Dzieci jadłyby z apetytem, kucharki czułyby się docenione, a rodzice byliby zadowoleni. No i pieniądze nie byłyby wyrzucane w błoto.