"Rodzicielstwem bliskości zachwyciło się wiele osób. Przyznam szczerze, że zupełnie mnie to nie dziwi. To podejście do wychowania również przypadło mi mocno do gustu. Jestem z pokolenia, którego nikt nie słuchał i nie rozumiał. Przeżywać można było co najwyżej radość. Każda inna emocja była negowana. Nie mieliśmy prawa czuć strachu, tęsknoty, smutku czy złości. To wszystko było niewłaściwe, kłopotliwe i po prostu złe. Miało zniknąć. Chciałam innego dzieciństwa dla swoich dzieci, bez krzyku i bezsensownych kar.
Millenialsi zakochali się w RB, zachłysnęłam się i ja. Tym uważnym słuchaniem dziecka, rozpoznawaniem jego emocji, tym, by dawać mu przestrzeń do wyrażania siebie. Problem w tym, że po czterech latach tej całej ekspresji i wolności, dostrzegam, że gdzieś zagubiło się stawianie granic.
Moja czterolatka krzyczy, płacze, a ja nie chcę negować tego, co czuje, przecież ma do tego pełne prawo. Siadam obok i staram się dowiedzieć, co się dzieje, co przeżywa, chcę być blisko i okazać moje wsparcie. Ale coraz częściej pojawia się złość i upór, których nie mam już siły i chęci rozumieć. Nieustanne krzyki i niezadowolenie mnie wykańczają.
Jeszcze nie tak dawno jak lwica walczyłam z przeciwnikami RB, tłumacząc, że to nie jest bezstresowe wychowanie, że to nie jest pozwalanie na wszystko, że to coś zupełnie innego. Ostatnio jednak coraz częściej mam wrażenie, że wpadłam w niebezpieczną pułapkę i nie bardzo wiem, jak się z niej wydostać.
Mam też syna i córkę, którzy mają 14 i 16 lat. Wychowywane na karnym jeżyku, często słyszały mój podniesiony głos i wyraźne 'stop'. Im mocniej wchodziłam w RB, tym większe miałam poczucie winy. Odkrywałam, że było więcej tresury niż troski. Były takie biedne, niedopieszczone emocjonalnie i nierozumiane.
Tyle że dziś coraz częściej doceniam, że szanują moje zdanie. Owszem, czasem się buntowały, ale mimo to wiedziały, że są zasady, których trzeba przestrzegać, czy to w domu, przedszkolu, a potem w szkole. Wiedzą, kiedy odpuścić, kiedy moje 'nie' jest ostateczne, kiedy nie dyskutować.
Czuję, że skupiając się tak bardzo na emocjach malucha, na naszej bliskiej więzi opartej na zrozumieniu, wychowałam egocentryka. Efekt? Córka uważa, że liczy się tylko to, co ona chce i czuje. Jej zachowanie było zawsze zrozumiane, przecież miała powód, by się zezłościć: ugryźć, uderzyć, krzyknąć, rzucić zabawką. Nasze tłumaczenia, że można inaczej, jakoś nikną. Za to ta akceptacja pokazała jej, że wszystko jej wolno.
Nie rozumie słowa 'nie', 'wystarczy', 'dość', a przecież trzeba też wiedzieć, kiedy się zatrzymać. Dałam z siebie tak wiele empatii i zrozumienia, a moje własne dziecko w zasadzie zupełnie mnie nie nie słucha. To frustrujące, czuję, że poniosłam olbrzymią rodzicielską porażkę. Czuję, że tą modną troską o emocje po prostu zepsułam dziecko i nie wiem, jak je teraz naprawić".