Lada moment zaczyna się sezon Komunii, więc fora rozpala do czerwoności temat prezentów. Co roku budzi on skrajne emocje, bo niektóre pomysły potrafią nieźle zaskoczyć. Były już kłady i drony, teraz wygląda na to, że przyszła pora na wyposażenie mieszkania.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
W tym roku ten temat dotyczy mnie nieco bardziej, gdyż występuję w roli gospodarza komunijnej imprezy. Tym razem nie zastanawiam się, co mam kupić na prezent, ale za to dumam, jaki prezent ucieszyłby moje własne dziecko. Wyzwanie jest niemałe, a pomocy znikąd. Nie dziwią mnie telefony zrozpaczonych krewnych, którzy pogrzebali w sieci i nie mają pojęcia, co o tym wszystkim myśleć. Szczerze? Ja też nie bardzo wiem.
Bajkopisarze czy marzyciele?
Przeglądając internetowe propozycje, można znaleźć wiele klasyków typu: zegarek, rower czy aparat fotograficzny. Są także telefon, tablet czy hulajnoga. Problem polega na tym, że większość 10-latków takie rzeczy już posiada. Więc jak tu wykazać się oryginalnością i trafić w gust współczesnej młodzieży? Nie daj Boże szukać inspiracji w sieci.
Dlaczego? Bo podpowiedzi internetowych "ekspertów" mogą nieźle przerazić. Sama nie wiem, czy to pobożne życzenia, czy też marzenia rodziców. Moje hity z tego roku to: Thermomix, odkurzacz Dyson oraz wycieczka do Disneylandu, ale z drugiej strony, czy to aż tak bardzo niewiarygodne pomysły? Przecież komunijne prezenty za kilka tysięcy złotych już dawno przestały być czymś niespotykanym.
Kład, skuter, konsola, komputer, hulajnoga elektryczna, V-R, dron – nadal mówimy o popularnych komunijnych gadżetach dla dzieci, których wartość przekracza ładnych parę tysięcy złotych. Nietrudno policzyć, że kilka takich upominków dla jednego dziecka może sprawić, że taki 10-latek po Komunii staje się posiadaczem "zabawek" za nawet kilkanaście tysięcy złotych. Ale skupmy się na krewnych, którzy zupełnie nie wiedzą, co począć.
Są pytania i kłopotliwe odpowiedzi
Niektórzy w internecie otwarcie przyznają, że boją się pytać rodziców, co ich dziecko chciałoby dostać. Obawiają się, czybędzie ich stać na to, co usłyszą. Rozumiem to świetnie, bo prawda jest i taka, że są i tacy, którzy się nie krępują, sypiąc drogimi pomysłami. Trochę w duchu: dziecko chce, więc dziecko powinno dostać. I niby coś w tym jest, bo to jego święto. Ale czy są jakieś zdrowe granice?
Niby można coś samemu zaproponować, ale nikt nie chce narobić sobie wstydu. Zdezorientowani goście pytają w sieci, jak tu nie wyjść na sknerę, a trolle mają używanie. Przerażają zarówno pomysły prezentów, jak i wartości ewentualnych kopert. Jak się człowiek naczyta, że obowiązują takie stawki, to aż wstyd przyznać, że się tyle nie odłożyło dla "ukochanego Chrześniaka".
Dla mnie największy problem jest w tym, że nie uznaję drogich prezentów, nie lubię innym narzucać, ile mają wydać na upominek, moje dziecko nie ma wielkich potrzeb, nie uznaję gadżeciarstwa, lubię wartościowe prezenty, ale nie pod względem ceny, a rozwoju mojej pociechy.
Internetowi eksperci przestrzegają jednak, że skromna klasykaw postaci łańcuszka może zostać wyśmiana przez rówieśników. Przecież nikt nie chce, by dziecku było przykro. Co doradzić krewnym? W tym całym galimatiasie może się okazać, że ciężko znaleźć dobre rozwiązanie, takie, które wszystkich usatysfakcjonuje. Mam wrażenie, że nakręciła się spirala, która wywołuje kolejne absurdy.
Jak myślicie, jest na to wariactwo jakiś dobry sposób (oczywiście poza darowaniem sobie szukania odpowiedzi w internecie)?