Późne popołudnie, godzina 17:30. W Józefowie w jednej z prywatnych szkół odbywa się spotkanie rekrutacyjne. W e-mailu, w oficjalnym zaproszeniu widnieje wyraźna prośba: "Spotkanie dla dorosłych, prosimy o nieprzyprowadzanie dzieci".
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
W niewielkiej przestrzeni czekają rozstawione kolorowe krzesła z sal. Dyrektorka placówki zajmuje miejsce na kanapie, przodem do nas. Mówi normalnie, nie ma mikrofonu, nie jest zbyt cicha, ale trzeba słuchać, by słyszeć. Nie może być mowy o czynnikach rozpraszających.
A jednak takie istnieją. A ubrane są w różowe bluzeczki z jednorożcami.
Wśród dorosłych jest troje małych dzieci, nie więcej niż dwuletnich. Kiedy zaczynają marudzić, dwie pary rodzicielskie się reflektują i wychodzą, trzecia zostaje. I to jest moment, w którym sprawiają, że całe spotkanie przebiega w napięciu. Moment ich decyzji o pozostaniu na sali wpływa na dwie godziny jednego z najważniejszych dla mnie spotkań w tym roku.
Dziewczynka się kręci, rozprasza moją i wszystkich wokół uwagę. Nie mówi jeszcze, ale co jakiś czas wydaje bardzo głośne dźwięki, gaworzy, woła mamę, prosi o pierś. Przechodząc od rodzica do rodzica, kilkadziesiąt razy uderza główką o stoły, między którymi się przeciska. Kilka razy z tego powodu wybucha płaczem.
Powiedzieć, że czułam się podirytowana, to nie powiedzieć nic. Chcę jednak, by było jasne, o czym jest ten tekst. Nie tylko o tej sytuacji, ponieważ ona nie była nadzwyczajna.
Tekst jest o tym, że jako osoba, która na każdym polu stara się wspierać matki, rodziców i dzieci, i uwielbia te ostatnie, muszę powiedzieć: są takie miejsca lub wydarzenia, w których dzieci uczestniczyć nie powinny. Ich obecność po prostu przeszkadza i nie znajduję bardziej poprawnych politycznie słów.
Istnieją inne rozwiązania
Kobiety, matki, rodzice! Istnieją sposoby, żeby tego dziecka ze sobą nie zabrać. Posłużę się własnym przykładem. Jest świetny, dlatego że od sześciu lat życia mojej córki, nie mam możliwości podrzucania jej do kogoś zaufanego. Więc opieką nad nią żonglujemy wyłącznie między sobą. Na spotkanie pojechałam sama, Marysia, moja córka, była w tym czasie zaopiekowana przez swojego tatę.
Czy ktoś może mi wyjaśnić, po co tych dwoje siedziało na sali, zajmując się bardziej tym dzieckiem niż słowami dyrektorki? Z powodzeniem w szkole mogło zostać jedno z nich, drugie powinno być z dzieckiem gdzie indziej. Po prostu.
I zrozumcie, państwo, moją frustrację. Obydwoje nie dość, że byli zaangażowani w uciszanie dziecka, to jeszcze trzymali telefony w dłoniach. Jak się potem okazało z wymiany zdań przez nich, pisali do siebie wiadomości. Do siebie nawzajem, w przerwach, kiedy akurat nie uciszali lub nie karmili córki.
Byłam tak zdenerwowana ich obecnością, że dwa razy zaczęłam zdanie i odwróciłam się w ich stronę, ale jednak go nie skończyłam. Nie potrafiłam się odezwać! Dlaczego? Dlatego, że w miejscu, w którym byliśmy, tak otwartym na dzieci i ich potrzeby, z pięknymi słowami dyrektorki i w ogóle w takiej fajnej atmosferze tego spotkania i tego miejsca, nie chciałam wyjść na świnię, która zwraca uwagę matce.
Dlatego, że pewnie nie chciałam potwierdzić mitu, że matka matce wilkiem. Nie chciałam być tą, której przeszkadza blondwłosy aniołek, który przytula policzek do matczynej piersi.
Rzeczywistość jednak była taka, że przeszkadzał! Jednak nikt się nie odezwał…
Postawmy sprawę jasno: są takie sytuacje, w których dzieci nie powinny uczestniczyć. Nie dlatego, że coś z nimi nie tak, tylko dlatego, że nie potrafią naturalnie wytrzymać w ciszy, w skupieniu. I to jest normalne.
Niechże normalne będzie również to, że rodzice mają tego świadomość i ich kultura nie pozwala na wprowadzanie zamieszania tam, gdzie dzieci być nie powinno.