Otwieram Instagram i atakują mnie czerwone wykrzykniki w jednym z postów platformy edukacyjnej, której treści, swoją drogą, bardzo cenię. Zatrzymuję więc wzrok i widzę wytłuszczony komunikat: "Nie mów do dziecka tych słów: Jesteś taki mądry!".
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Nie potrzebuję czytać rozwinięcia. Ten komunikat tak atakujący wystarczy, by dokładnie w tym momencie odezwał się we mnie jakiś rodzaj buntu i narracja: Czy my trochę nie przeginamy?
Granica
Proszę, byście postarali się mnie państwo zrozumieć: jestem zwolenniczką pracy nas sobą w każdym obszarze życia. Jestem wdzięczna, że żyjemy w czasach dostępu do wiedzy, treści wspierających, edukacyjnych, rozwojowych. Jestem szczęśliwa, że psychologia dziecięca (i w ogóle psychologia) się rozwija, że nie wstydzimy się mówić o terapiach, analizujemy wyniki kolejnych naukowych badań, stawiamy diagnozy, zadajemy pytania.
To wszystko jest ok. Zawsze powtarzam sobie i swojej córce, że tylko świadomość i wiedza mają w życiu prawdziwy sens.
A jednak coś mnie uderza w takich komunikatach do rodziców, które przekraczają jakąś niewidzialną granicę logiki. Gdyby poświęć nieco czasu i skrupulatnie pozbierać posty, rady i treści, chociaż z trzech wybranych platform, specjalistów, wnioski byłyby prawdopodobnie takie, że najlepiej by było, gdybyśmy rozpłynęli się w powietrzu. Wtedy byłaby duża szansa, że nie skrzywdzimy naszych dzieci słowem, czynem, miną, komunikatem.
Oczywiście rozumiem, że sieć to wielki gar, w którym mieszają się wpływy ludzi z całego świata i musimy mieć w sobie swoiste "sito", żeby to, co zbędne umieć z tego wywaru wybierać. Wyposażyć się w filtry, rozsądek, odpowiedzialność, etc. Tylko że do tych filtrów i rozsądku też trzeba dotrzeć, one nie są nam dane od razu.
I biorąc to pod uwagę, szczerze współczuję młodym matkom. Współczuję nawet sobie, choć jestem już na takim etapie, w którym potrafię powiedzieć: stop.
Jesteśmy zalewani jakimś totalnym natłokiem informacji, często sprzecznych, i za moment naprawdę okaże się, że jako ludzie sami w sobie, jako rodzice po prostu, niczego nie wiemy. Do niczego się nie nadajemy, rozumiecie państwo? Zostajemy okradani z naszych pierwotnych instynktów. Nie możemy poczuć, czy coś jest dla nas ok, tylko powinniśmy postępować dokładnie tak, jak mówią eksperci. W przeciwnym razie z całą pewnością traumatyzujemy nasze dzieci.
Cukierek
I żeby znowu była jasność: sama robię codziennie wszystko, co w mojej mocy, by swojej córki nie przysporzyć traum.
Równolegle jednak zdarza mi się, że daję jej głupiego cukierka, wielkości orzecha laskowego, i zastanawiam się, jak bardzo to wpłynie na jej zdrowie, przyszłość, zachowanie w danej chwili (poziom cukru we krwi) etc. Ten głupi cukierek w moich palcach jest dla mnie często źródłem wewnętrznego konfliktu jako matki! I jestem pewna, że nie jestem w tym sama.
Zaczynamy wariować. I musimy zacząć staranniej selekcjonować, co czytamy, co do siebie przyjmujemy i jak dalece jesteśmy w stanie poświęcić swoje życie na rodzicielstwo. Rodzic ograniczony własnymi myślami lub perspektywą przyjętą od innych nie będzie lepszym rodzicem.
Człowiek potrzebuje wolności. Powtarzam to często w kontekście wychowania właśnie. Tymczasem sama siebie zamykam w klatkach macierzyńskich decyzji, wątpliwości i wyrzutów sumienia.