Wyjazd na narty to w teorii urlop, podczas którego mamy aktywnie odpocząć na świeżym powietrzu. Czasami jednak z takiego wypoczynku wracamy z różnymi pamiątkami i nie zawsze chodzi o złamania czy urazy. Przeczytajcie z jakim "bagażem" z wyjazdu w góry wróciła rodzina naszej czytelniczki.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"W tym roku ferie zimowe całą rodziną spędziliśmy w polskich górach. Pojechaliśmy na narty z mężem i dwójką naszych dzieci: 8-letnią córką i 10-letnim synem. Od kilku lat, kiedy dzieci nauczyły się jeździć, zawsze wybieraliśmy zimą europejskie kierunki, ale w tym roku postanowiliśmy coś zmienić, tym bardziej pogoda naprawdę sprzyjała uprawianiu sportów zimowych. Wybraliśmy się w okolice Zakopanego, tak żeby móc też pozwiedzać, kiedy będziemy zbyt zmęczeni, żeby jechać na stok" – zaczyna swój list Edyta.
"Od razu na wstępie chcę powiedzieć, że zdecydowaliśmy się na nasze Podhale również dlatego, że sporo naszych znajomych jeździ tu na zimowiska i wszyscy zazwyczaj sobie chwalą standard. Mówią o pysznym jedzeniu, fajnej atmosferze i uprzejmości górali. Oczywiście każdy uczula, że ceny nie należą do najniższych, ale stwierdziliśmy, że na kilka dni to opłaca się bardziej niż jechać przez wiele godzin do Austrii czy Włoch. Był to jednak nasz pierwszy i chyba ostatni raz na nartach w Polsce. Już opowiadam dlaczego".
Nieprzyjemne pasożyty
Nasza czytelniczka argumentuje swoją decyzję faktem, w który ciężko uwierzyć: "Otóż stoki, zakwaterowanie i warunki pogodowe naprawdę były zadowalające. Chcieliśmy jak najwięcej wycisnąć z wyjazdu, bo przyjechaliśmy tylko na 6 dni, więc wiadomo – każdego dnia stok, pyszne jedzenie, dodatkowe atrakcje. Wieczorami wychodziliśmy też na spacery, zaliczyliśmy wizyty w różnych restauracjach i zakupy na Krupówkach, z czego najbardziej były zadowolone dzieciaki.
Kilka dni temu wróciliśmy i dopiero w mieszkaniu odkryliśmy problem, jaki wynikł z tego wyjazdu. Mianowicie, całą rodziną zaraziliśmy się wszami. Nie pytajcie, jak i skąd, bo nie mam pojęcia, chociaż mam kilka teorii. Mieszkaliśmy w naprawdę czystym i zadbanym pensjonacie, który miał w sieci same pozytywne opinie. Używaliśmy swoich szczotek, które przyjechały z nami z domu i nikt z nas nigdy nie miał dotychczas wszawicy.
Teraz mamy ogromny problem, bo córka i ja mamy długie, gęste włosy, z których wyczesanie gnid jest naprawdę żmudnym procesem. Kiedy wczoraj nakładałam preparat na włosy córki, miałam nawet moment kryzysu i poważnie rozważałam przekonanie jej do obcięcia długich włosów. Moje na szczęście są nieco krótsze, ale i tak zajęło mi to ogrom czasu i energii. Mąż i syn mają krótkie włosy, więc w ich przypadku poszło szybciej".
Wszawica nie wiadomo skąd
"Wszy mogły wziąć się wyłącznie z dwóch źródeł: albo kasków, które braliśmy z wypożyczalni sprzętu narciarskiego, albo z nowych czapek, które kupiliśmy na straganie na Krupówkach. Prawda jest taka, że teraz nie dojdę do tego, skąd ciała 4-osobowa rodzina zaraziła się wszami. Ale nigdy więcej nie dam się namówić na ręcznie dziergane urocze czapki na straganie, niewiadomego pochodzenia. Te, które przywieźliśmy z gór, od razu wyrzuciłam.
Druga sprawa jest taka, że jak będziemy jechali na narty kolejny raz, każdy z nas będzie miał obowiązkowo własny kask ze sklepu. Nie jest to aż taki koszt i wielkość bagażu, żebyśmy nie mogli wziąć własnych na wyjazd, a jednak spokój wewnętrzny będzie dużo większy. Uważajcie na siebie, wszy można przywieźć nie tylko z kolonii i zimowisk, czego moja rodzina jest najlepszym przykładem..." – kończy wiadomość zmartwiona czytelniczka.