Moja rodzina pochodzenia ma mieszane korzenie, co we wspaniały sposób przekładało się na tradycje, które kultywowało się w moim domu. Niektóre z nich przeniosłam do domu, który tworzę ze swoimi dziećmi, inne z radością porzuciłam. Do tych ostatnich należy wigilijny zwyczaj, od którego gęstniała atmosfera, wstrzymywało się oddech, a babcia i mama ocierały łzy – ze strachu lub ulgi.
Reklama.
Reklama.
Ciekawa jestem, czy w waszych domach też to się robiło? Nie mam pojęcia, skąd ten zwyczaj, a właściwie szkodliwy zabobon, który, jak wnoszę, miał na celu oswajać lęk przed przemijaniem, lecz tylko go potęgował. Od zarania dziejów szukamy odpowiedzi na pytania o naszą przyszłość, a także – być może przede wszystkim? – o tej przyszłości kres. Koniec życia, śmierć, rozmaite piekła, limba i nieba, sądy ostateczne lub zwykła nicość, definitywny koniec naszej jaźni.
Horoskopy, karty tarota, numerologia, wizyty u wróżki, wróżenie z fusów, wosku… do wyboru, do koloru. W moim śląsko-świętokrzysko-włoskim domu ten kres wróżyło się z dymu świec. Pal licho gadające o północy w Wigilię zwierzątka, zaraz po prezentach najważniejszy punkt wieczoru dla dzieciaków w mojej rodzinie, moja babcia i mama za kulminacyjny punkt wieczerzy wigilijnej uznawały moment zdmuchnięcia świec. A właściwie to, co działo się w sekundach następujących zaraz po nim.
Sceneria była całkiem zwyczajna jak na Wigilię: długi stół pokryty białym obrusem, 12 potraw, odświętna zastawa stołowa. Na stole opłatek, jakieś świąteczne dekoracje. Nie było sianka pod obrusem (w moim dorosłym domu jest), za to pod każdym talerzem musiały leżeć łuski karpia. Miały przynosić dobrobyt w kolejnym roku, pod warunkiem że nosiło się je później w portfelu.
Uważałam ten rybi zwyczaj za makabryczny i odrażający. Co roku płakałam, że nie chcę mieć szczątków ryby pod talerzem. W końcu babcia i mama, dzierżące władzę absolutną w kwestiach dotyczących świątecznych zwyczajów, ustąpiły. Ale jeszcze przez wiele lat nie ugięły się pod wpływem wywieranej przeze mnie presji na porzucenie całej tej szopki (pozostając przy terminologii wigilijno-świątecznej) ze świecami.
Bo tak: na stole musiały też stać zapalone świece. Świece były dwie, długie, nie zawsze białe, bo w latach 90. na przykład, na fali zachwytu ówczesną wersją glamour we wnętrzach i pogardą dla minimalizmu czy chociażby robiącego obecnie furorę quiet luxury, świeczki te bywały złote, srebrne, obsypane brokatem. Wymyślcie sobie coś najbardziej kiczowatego, a jest pewne, że takie świeczki też istniały. Jak farbowane na niebiesko lub zielono róże, skórzane obrazy czy srebrne sztuczne choinki.
Po kolacji dzieci mogły rozpakować wreszcie prezenty. Wręczaliśmy podarki także dorosłym, czując się jak elfi pomocnicy mikołaja. Wróć! Dzieciątka, bo rzecz miała miejsce na Śląsku. Dorośli rozmawiali, śmiali się, dzieci bawiły nowymi zabawkami i tylko moja mama z babcią coraz bardziej markotniały. Widziałam, jak rzucają pełne trwogi spojrzenia w kierunku świec, wymieniały je też między sobą. To był ich sekretny kod, który ja dość szybko rozszyfrowałam.
Stawały się coraz bardziej milczące, potem wynosiły do kuchni talerze, część jedzenia, trochę sprzątały, trochę nerwowo kręciły się między kuchnią a salonem. A to wszystko w rytm tych zalęknionych poważnych spojrzeń kierowanych w stronę palących się świec. W końcu któraś z nich nie wytrzymywała napięcia i rzucała z udawaną lekkością: "No dobrze, to zgaśmy już świece…".
Jedna z nich zdmuchiwała płomień i wtedy następowała chwila grozy. Moje dwie ukochane dorosłe kobiety wpatrywały się w unoszący się jeszcze dym i wróżyły odejścia, podróże, choroby i śmierci. Klucz był następujący: jeśli dym unosił się prosto w górę – świetnie, to oznacza, że wszyscy domownicy w przyszłym roku będą zdrowi. Jeśli dym kierował się w stronę drzwi – ktoś opuści ten dom, udając się w podróż lub wyprowadzając się. Jeśli dym leciał do okna… Tak, śmierć nawiedzi nasz dom, któreś z nas umrze, najpewniej to najstarsze.
Przysięgały, że to wszystko prawda, przytaczały anegdotyczne dowody i bały się. Jak one się bały! Nie rozumiałam, dlaczego to sobie (i nam, przecież martwiliśmy się o ich samopoczucie) robiły. Kiedy dorosłam, a może już nawet wcześniej, gdy byłam nastolatką, zaczęłam sabotować ich próby jasnowidzenia. Początkowo po prostu gasiłam te świece, kiedy akurat wychodziły do kuchni. Później, już po śmierci babci (nie wiem, w którym kierunku leciał dym w jej ostatnią Wigilię…), po prostu oznajmiłam mamie, że koniec, nie robimy już tego. Odetchnęła z ulgą.
W tym roku na stole wigilijnym w moim domu będą palić się świece, ale nie będzie przy nim, ani przy żadnym innym, mojej mamy. Czy dym w jej ostatnie święta, których nie spędziłyśmy razem, bo celebrowała je z moim bratem, wyleciał przez okno? Tego nie wiem, ale mam nadzieję, że jeśli tak było, to praktykowała już mój wigilijny zwyczaj niepatrzenia na dym ze zdmuchniętej świeczki.
Lubię słuchać o różnych rodzinnych tradycjach i zwyczajach. Opowiedzcie mi, proszę, o swoich, pisząc na: karolina.stepniewska@mamadu.pl