Przez lata pogłębiałam świąteczną traumę dzieciom. Wszystko przez mój skrajny egoizm
Redakcja MamaDu
07 grudnia 2023, 16:27·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 07 grudnia 2023, 16:27
"Pomyślałam, że opowiem moją historię, może da ona do myślenia innym rodzicom, a tym samym uchroni dzieci przed cierpieniem", napisała w liście do redakcji Milena. Jej historia to poruszająca opowieść o tym, jak własne cierpienie może nam czasami przesłonić cierpienie dzieci. Publikujemy jej list ku refleksji.
Reklama.
Reklama.
"Przeczytałam na MamaDu list matki po rozwodzie, która płacze, że spędzi święta sama, bo syn w tym czasie będzie z ojcem. Właściwie to nie płacze, a użala się nad sobą. Być może powinnam jej współczuć, ale tak nie jest. Czułam ogromną irytację, czytając jej lamenty.
Sama byłam kiedyś tą matką
Przez lata pogłębiałam świąteczną traumę u moich dzieci. Wszystko dlatego, że byłam skrajną egoistką, skupioną tylko na sobie i swoich zranionych uczuciach. Pomyślałam, że opowiem moją historię, może da ona do myślenia innym rozwiedzionym rodzicom, a tym samym uchroni dzieci przed cierpieniem. Trudno mi się o tym pisze, bo mam duże poczucie winy, że tak się kiedyś zachowywałam.
Rozwiodłam się, kiedy moje dzieci miały 13 i 6 lat. Podobnie jak u autorki listu, to on odszedł do innej. Na dodatek takiej, która miała własne dzieci. Nie mogłam uwierzyć, że on woli mieszkać z obcymi dziećmi, a nie ze swoimi. Złamał mi serce. Początkowo rozpaczałam, płakałam całymi nocami, nie jadłam, schudłam kilkanaście kilo. A potem poczułam złość.
Ta złość była potężna. Obezwładniała mnie. Właściwie to nie była nawet złość, to była prawdziwa nienawiść w czystej postaci. Nienawidziłam tego, że on przyjeżdża co dwa tygodnie po dzieci i zabiera je do domu TAMTEJ kobiety. Już od poniedziałku czekałam na koniec tygodnia, kiedy po nie przyjedzie, i chodziłam po domu coraz bardziej rozgniewana i zgorzkniała. Dostawało się dzieciom, rykoszetem. Krzyczałam na nie bez powodu, mówiłam okropne rzeczy.
Takie w stylu, że teraz sobie pojadą do tatusia i będą się dobrze bawić, a tatuś je porzucił. I woli obce dzieci od nich. Bardzo mi wstyd, kiedy o tym myślę. Wiem, że moje dzieci bardzo przeze mnie cierpiały. Nie przez nasz rozwód, ale przeze mnie i moje zachowanie. Przez to, że ja nie potrafiłam odpuścić. Bo byłam słabą matką, myślałam tylko o sobie, nie o nich.
Najgorsze były wszelkie święta
Ale najbardziej oczywiście Wigilia i Boże Narodzenie. Kategorycznie odmówiłam, żeby dzieci spędzały ten czas z ojcem. Nie zgadzałam się nawet na jeden dzień świąt. Nie było mowy! Przecież to on odszedł, to on ich nie chciał! I dlaczego niby ja miałabym w tym czasie być sama? To nie ja porzuciłam swoje dzieci przecież. Nie wyobrażałam sobie samotnej Wigilii czy świąt.
On jednak nie odpuszczał, a dzieci też chciały w święta jeździć do taty. Były z nim bardzo związane, a ja czułam się, jakby mnie zdradzały. Też powinny go nienawidzić za to, co nam zrobił. Co MNIE zrobił. Tak działał wtedy mój umysł.
Stanęło na tym, że mogły pojechać do taty w Wigilię, ale tak o 15:00, a o 17:00 miały być z powrotem w domu. Już od rana w domu były moje płacze i awantury. Nie powstrzymywało mnie to, że widziałam, że to je rani. Że się boją. Są smutne. Zaszywają się gdzieś w kącie i nic nie mówią. Przed wyjściem zawsze rzucałam jakąś kąśliwą uwagą, a po ich powrocie żaliłam się, że musiałam siedzieć sama. I wypytywałam złośliwie o "tatusia" i "jego panią".
W naszym domu podczas świąt nie było żadnej radości
Aż po 5 czy 6 latach takich zachowań, moja córka, ta starsza, w Wigilię wybuchnęła płaczem, a potem wykrzyczała, że jestem okropna. Powiedziała mi wiele raniących słów, ale każde z nich było prawdą. Że jestem egoistką, że niszczę im dzieciństwo, że nienawidzą świąt. Nienawidzą siedzieć w smutku u taty (bo tata smutny, że zaraz muszą wyjść, a one smutne, bo wiedzą, że ja będę zła), boją się tam cokolwiek zjeść, bo wtedy nie będą mieć miejsca na wigilijne jedzenie w domu. Że wolałaby mieszkać z tatą. Że wolałyby, żebym umarła.
To było straszne, tak. Ale też potrzebne. Święta spędziłam, płacząc. Nie odzywałyśmy się do siebie z córką. A 27 grudnia zadzwoniłam do psychologa. Umówiłam się na pierwszą wizytę. Poszłam też do psychiatry. Lekarka przepisała mi antydepresanty. U mojego psychologa przeszłam długą i emocjonalnie bolesną terapię.
Wiele zrozumiałam
Otworzyły mi się oczy. Do dziś przepraszam moje dzieci za to, co im robiłam, bo nie widziałam niczego poza swoim cierpieniem. I czubkiem własnego nosa. Kolejne święta spędziły całe u taty, a ja to już akceptowałam. Powoli nauczyły znów cieszyć się świętami. Ja zamknęłam za sobą rozdział "Porzucenie". Posprzątałam w sobie. Późno, ale cieszę się, że w ogóle do tego doszło. Jestem wdzięczna mojej córce, za to, co wtedy powiedziała. To było jak zimny prysznic. Przebudzenie.
Dlatego, kiedy słyszę takie rzeczy, jak te w liście od tej kobiety, to mam ochotę wstrząsnąć tym rodzicem i powiedzieć: ogarnij się! Pomyśl o dzieciach. Przepracuj swoje traumy, nie funduj własnych swoim dzieciom. Mam naprawdę nadzieję, że mój list obudzi tych z was, którzy po rozwodach rujnują swoim dzieciom życie. To nie one są winne, że wam nie wyszło. Nie dokładajcie im cierpienia.
PS Inna sprawa, że autorka listu, moim zdaniem, krzywdzi swoje dziecko nadmiernym przywiązaniem do niego. Brzmi to bardzo niezdrowo. I mam tylko nadzieję, że nie dała synowi odczuć, że cierpi, że on wyjedzie z tatą na święta!".