W teorii prace domowe służą utrwalaniu materiału omawianego na lekcji. W praktyce często już po dzwonku nauczyciel informuje, że nie zdążył wszystkiego przerobić, więc prosi o zrobienie w domu zadań X, Y i Z. Jedna z naszych czytelniczek podzieliła się swoim sposobem na odciążenie syna w natłoku lekcji i zajęć dodatkowych: sama odrabia za niego prace domowe.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
"Często piszecie o pracach domowych i mam wrażenie, że ogólnie popieracie to, żeby ich nie było. Ostatnio jakaś mama pisała, że w szkole jej córki testowo wprowadzono zakaz zadawania do domu, żeby zmotywować uczniów do systematycznej nauki i ich odciążyć. Ja to rozumiem, bo dzieci rzeczywiście mają bardzo zajęć, a przecież w tym wszystkim trzeba znaleźć czas na odpoczynek, regenerację, ale też na zabawę. Ja znalazłam na to sposób. Robię zadania za syna.
Wiem, że wiele osób mnie skrytykuje. Powiem szczerze, że jeszcze kilka lat temu, kiedy starsza córka chodziła do podstawówki, też byłabym jedną z tych mam, które to krytykują. Wtedy uważałam, że moja córka musi wszystko robić sama, a ja albo mąż możemy jej w czymś pomóc, jakoś wesprzeć albo np. korepetycje załatwić. Teraz jednak mam trochę inne podejście.
Oceny są ważne, otwórzcie oczy
Uważam, że możecie sobie krzyczeć o tym, jakie to oceny są złe, zadania domowe złe, system zły, wszystko złe, ale to działa tak od lat i nie zapowiada się, żeby coś miało się zmienić. Oceny nie są najważniejszą rzeczą w życiu, ale są ważne w życiu ucznia. Bo one decydują o średniej, o czerwonym pasku, one w jakiś sposób pokazują, co dziecko umie, a nad czym musi popracować. Nie wierzę, że ktoś ma same piątki i szóstki i ledwo napisze egzamin ósmoklasisty. Albo, że ktoś ma dwóje, a napisze egzamin na 90 proc. No nie, tak to nie działa.
Od ocen zależy, jak nauczyciele postrzegają ucznia, jak go traktują. I jak koledzy go traktują. Nikt nie chce się zadawać z kimś, kto ledwo co zdaje z klasy do klasy. Straszliwe kujony też nie mają łatwo, więc chcę, żeby mój syn był w tej lepszej połowie, ale nie na samej górze.
My to robimy tak: syn wraca ze szkoły, ja wracam z pracy. Jemy obiad, rozmawiamy, potem siadamy razem do zeszytów. Ja robię część zadań, on robi swoją część. Np. on się uczy wiersza na pamięć, ja rozwiązuję jakieś ćwiczenia z matematyki czy coś takiego. Potem syn zajmuje się sobą. Gra w coś, ogląda TV, bawi się w ogrodzie. No, daje mózgowi odpocząć od nauki. I potem jeszcze przed pójściem spać przeglądamy razem książki i zeszyty, ja zerkam do Librusa, czy na pewno wszystko mamy ogarnięte.
Ma czas na bycie dzieckiem
Ja wiem, że może dla niektórych to nie jest ani zbyt dobre, ani wychowawcze. I że mi powiecie, że syn nie będzie samodzielny itd. Ja to rozumiem, ale moje argumenty podałam wyżej. Uważam, że moją rolą jest dbanie, żeby te szkolne lata upłynęły mu jak najlepiej. Gdybym nie robiła części zadań za niego, byłby wykończony. Przecież czasem dochodzą mu treningi czy angielski, wtedy robię może trochę więcej zadań, ale on ma czas na inne rzeczy. Jeszcze te przeładowane plany lekcji...
Nie mówcie mi też, że przez to będzie miał gorsze oceny ze sprawdzianów, bo to nieprawda. Bo właśnie przez to, że on ma większy luz w głowie i nie musi robić tylu zadań, to chętniej siada do nauki do sprawdzianów czy kartkówek.
Wiem, że moja metoda jest kontrowersyjna, ale u nas to się sprawdza. Może, zanim mnie ocenicie, sami to wypróbujcie. Proszę o anonimowość".