"Kogel-mogel" to jedna z najpopularniejszych polskich komedii. Jest na tyle kultowa, że teksty z niej weszły do słowników wielu Polaków i przy okazji wesel do tej pory zdarza mi się słyszeć "o córciu, już ty długo panienką nie będziesz" albo "ślubu nie będzie, Kasia uciekła". Jednak mimo sentymentu trzeba przyznać, że ten film nie zestarzał się dobrze. Mam 20 lat i oglądając go czuję żenadę. Jest antykobiecy na każdym kroku. A Polacy oglądając go dławią się ze śmiechu.
No wiecie, Jan Paweł II, Robert Makłowicz, Maryla Rodowicz, Lech Wałęsa. Wybaczcie za brak hierarchizacji w tym wyliczeniu, ale nie sposób się nie zgodzić, że coś ich wszystkich łączy.
Każdy te postacie zna, szanuje, a nawet jeśli nie, to nie sposób o tym wspomnieć przy świątecznym stole, jeśli nie chcecie narazić się na lincz ze strony rodziny i znajomych.
Podobnie jest z polską kinematografią. Gdy przyznałam się, że nie przepadam za żadnym z filmów z serii "Kogel-mogel" wszyscy rzucili się na mnie, krzycząc "toż to polska klasyka!".
Dobrze, że nie zaczęłam mówić, co myślę o żadnym z gangsterskich filmów z Lindą, bo zostałabym uznana za kompletne filmowe bezguście, a nawet wroga narodu.
Gdy powiedziałam więc, że nie mogę oglądać tego filmu w spokoju, bo jest seksistowski na każdym kroku, usłyszałam, że jestem przesiąknięta feministyczną ideologią i tradycyjnie, że "dzisiejsza poprawność polityczna i nic już nie można powiedzieć".
Nawet o tym, że baba ma się męża słuchać! Ah ten opresyjny wobec mężczyzn 2021 rok. Ale nic bardziej mylnego. Nie mogłam być "zindoktrynowana" oglądając go po raz pierwszy. Widziałam bowiem ten film jako dziecko i nie mogłam zrozumieć tego, jak traktowana jest główna bohaterka.
Szczególne wrażenie zrobiła na mnie scena, w której Kasia rzucona jest przez swojego męża na łóżko. Płacze i wyrywa się, by w końcu schować się przed nim w łazience.
Nie musiałam znać terminu ze słownika "zgniłej feministycznej ideologii", który brzmi "gwałt małżeński", by już w tamtym momencie poczuć się bardzo niekomfortowo oglądając to.
I zanim powiecie, że są filmy o wiele bardziej przemocowe, które jako dziecko oglądałam w telewizji – fakt. Ale na scenach strzelanin, śmierci czy prób gwałtu zazwyczaj nikt nie wybuchał ze śmiechu.
To była komedia, co stawiało wszystko w innym świetle. Ale nie chodzi tylko o tę jedną scenę, przyjrzyjmy się filmowi jeszcze raz. 20-letnia Kasia Solska dostaje się na studia i ucieka przed zaaranżowanym ślubem z rodzinnej wsi Grabowo do Warszawy.
Żona ma być posłuszna mężowi
Komedia zaczyna się niczym najgorszy dramat. Apodyktyczny ojciec ustala z najbardziej obiecującym rolnikiem we wsi, że ofiaruje mu swoją córkę. Oczywiście Staszek Kolasa sam prosi, ojciec trochę z nim dyskutuje i wreszcie się zgadza.
Potem idzie poinformować o wszystkim córkę. O ile scena, w której wraz z matką ojciec przekonuje Kasię, że Staszek jest świetnym kandydatem na męża, bo ma "horyzont, holzwagena i jeszcze motor ma emzetę" jest całkiem zabawna, o tyle to, co dzieje się później, już nie bardzo.
Kasia zostaje zamknięta w swoim pokoju "dopóki nie zmądrzeje". A ojciec wspaniałomyślnie pozwala donosić jej jedzenie, "bo głodem jej brać nie będzie". Ma sama zdecydować, o ile zdecyduje to, co zdecydował dla niej ojciec.
Kasia jest właśnie zmuszana do małżeństwa i oddania się właściwie zupełnie obcemu mężczyźnie, a ojciec zamyka ją na klucz w pokoju zaczynając przygotowania do wesela. Kupa śmiechu co? Dzisiaj wzięlibyśmy to za niezły dramat psychologiczny.
Przewińmy trochę do przodu. Kasia właściwie co jakiś czas musi przepraszać swojego ojca, bo ten "ją wyklął", głównie za to, że ma czelność podejmować jakiekolwiek decyzje bez jego zgody. Ten za to przez cały film (a nawet dwie części) wygłasza hasła, zgodnie z którymi "żona ma słuchać męża", "kobieta ma być posłuszna", "to nie na kobiecy rozum".
A Polacy zataczają się ze śmiechu, słysząc wesołe wywody starego Solskiego. Do tej pory, gdy film leci, gdzieś przy świątecznym stole zawsze znajdzie się januszowaty wujek, który swoją żonę szturchnie, szepcząc z pasją: "słyszałaś Basia, żona posłuszna mężowi, he he dobre".
Komediowy gwałt małżeński
Nie mówiąc właśnie o wspomnianej wcześniej scenie gwałtu małżeńskiego, która zaczyna się od rozmowy o oczekiwaniach ojca Solskiej. Teść chce wnuka, więc zięć postanawia się o niego postarać, co tam, że wbrew woli własnej żony, która mówi wprost, że nie chce jeszcze mieć dzieci.
Jej mąż posuwa się więc do delikatnej perswazji, która objawia się w tym, że rozgniewany chwyta Kasię, przerzuca ją przez bark i – mimo jej krzyku – zanosi ją po schodach do sypialni po czym agresywnie rzuca na łóżko.
– Mówiłem ci, że żona ma słuchać męża – ucina.
Kaśka wyraźnie nie ma ochoty na seks, próbuje wyrwać się mężczyźnie, a po chwili zagląda do wyjętego spod poduszki kalendarzyka dni płodnych i widzi, że to właśnie dzisiaj mogłaby zajść w ciążę.
Ostatecznie udaje jej się wyślizgnąć z mężowskich objęć, chowa się w łazience, zanosząc się od płaczu, mamrocząc "ja nie chcę". On nie przestaje dobijać się do drzwi i krzyczeć o powinnościach kobiety. Publika ryczy ze śmiechu. Urocze, prawda?
Spoiler alert, gdybyście jakimś cudem nie oglądali filmu powstałego w zeszłym wieku. Druga część, czyli "Galimatias", kończy się tym, że zapłakana Kasia oznajmia rodzinie, że jest w ciąży. Jest załamana, bo jej marzeniem było skończyć studia pedagogiczne, by uczyć w miejscowej szkole.
Cały wysiłek Kasi od samej ucieczki z domu, aż po opiekowanie się synem profesora, spełzł na niczym, bo mimo używania kalendarzyku i szczerych chęci, by dzieci nie mieć, bohaterka zaciążyła.
Co na to rodzina? Okazuje się, że nawet tak przyziemny cel jak skończenie studiów, by uzyskać zawód (totalnie sfeminizowany dodajmy) to jakiś bzdurny kobiecy koncept. Rodzice i mąż Kasi zanoszą się od śmiechu i gratulują (sobie nawzajem, nie jej), gdy od zapłakanej bohaterki dowiadują się, skąd jej łzy.
"Głupia! Powinna się cieszyć". Kurtyna. Koniec. Cała Polska wyje ze śmiechu.
I zanim powiecie, że są o wiele bardziej brutalne obrazy, zarówno w polskiej, jak i zagranicznej kinematografii – tutaj każda straszna scena podkreślona jest wesołą muzyką, ma charakter typowo komediowy.
Upokarzanie i bagatelizowanie uczuć Kasi, podważanie jej decyzyjności i opresja ze strony apodyktycznego ojca i męża to fundament dla komizmu. Ma nas to bawić i bawiło całe pokolenia. Myślę, że aż do teraz.
W świecie, w którym do społeczeństwa zaczyna dochodzić, że gwałt to coś więcej niż napad przez obcego mężczyznę w ciemnej uliczce, a do budowania przekonań o winie ofiary i braku decyzyjności kobiet dochodzi się małymi gestami i przekazami filmowymi, na takie dzieła jak "Kogel-mogel" nie ma już miejsca.
Stare czasy – stary seksizm?
I zanim spadnie na mnie hejt, w którym wszyscy będą tłumaczyć, mi że "to tylko film i to z 1988 roku, wtedy czasy były inne!" – doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Mało tego, wiem że te kuriozalne dzisiaj sytuacje, wtedy były i dla widza i dla reżysera po prostu czymś powszechnym, ktoś uznał, że wzbudzi u widowni śmiech i się nie pomylił. To słodko-gorzka pamiątka tamtych czasów.
Słodka, bo kultowe sceny sama znam na pamięć, niektóre gry absurdem czy językowe żarty naprawdę były udane. I nie musicie składać samokrytyki za to, że śmialiście się do tego filmu albo że do dziś się wam się z jakichś powodów podoba.
Sama do dzisiaj lubię pooglądać "Miodowe lata". To po prostu nostalgiczne doświadczenie, wspomnienia z dzieciństwa, humor teatralnej operetki.
Do momentu aż Karol nazwie Alinkę "elementem infrastruktury domu", powie że "miejsce kobiet jest w kuchni" albo nawrzeszczy na nią do tego stopnia, że ta obrażona przestanie na jeden dzień (sic!) sprzątać i gotować.
Spokojnie, potem przeprosi ją, bo przecież nawet z pomocą Norka nie uda mu się posprzątać domu i przygotować obiadu. Ale do pracy i tak jej nie pozwoli iść. Nie piszę z powodu seksizmu w "Miodowych latach" do Polsatu z prośbą o ściągnięcie serialu z anteny.
Ale zdaję sobie sprawę z tego, że polskie filmy i seriale pokazywały jakiś wycinek społecznego stosunku do kobiet. Były zabawne, ale normalizowały podrzędność kobiet i wyśmiewały je za sam fakt niesprostania wymaganiom mężczyzn. Mogę przynajmniej się śmiać, że z biegiem czasu są coraz bardziej kuriozalne. Ale nigdy nie będą dla mnie kultowe.