— Chcę zobaczyć i usłyszeć w Polsce nie wolę Jarosława Kaczyńskiego w sprawie tego, co kobiety powinny zrobić ze swoim życiem, tylko chcę zobaczyć i usłyszeć wolę Polaków — mówił kilka dni temu Szymon Hołownia, przekonując do referendum ws. aborcji. Panie Szymonie, to świetny pomysł! Zamiast pytać Jarosława Kaczyńskiego o to, czy kobiety mogą rodzić, zapyta pan... Jana Kowalskiego? Referendum nie jest ukłonem w stronę kobiet, a kolejnym policzkiem im wymierzonym! Oto dlaczego referendum nie powinno się odbyć.
Wśród entuzjastów referendum, na których czele wydaje się stać pan Szymon Hołownia, pojawiają się głosy, według których rozwiązanie to jest najwłaściwsze, bo opiera się na filarach demokracji.
Nie trzeba jednak wgłębiać się w politykę, by zrozumieć subtelną różnicę pomiędzy sytuacją, gdy większość np. wybiera pana Hołownię na prezydenta (który będzie głosem wszystkich obywateli), a sytuacją, gdy większość głosując, decyduje za pana Hołownię, czy ten może na przykład z żoną zdecydować się na kolejne dziecko, zmienić pracę, wyrazić zgodę na przeprowadzenie mu operacji w razie zagrożenia życia i zdrowia.
To różnica między demokratycznym wyborem, dotyczącym wszystkich obywateli, a odebraniem wolności jednostce.
Sam pomysł organizowania referendum w sprawie wolności kobiet jest potwierdzeniem tego, jak daleko zaszła nasza niewola i jak łatwo można z nami negocjować, to czy w ogóle zasługujemy na wolny wybór.
W momencie, w którym zgodzimy się, że rzeczy tak istotne, jak możliwość zarządzania swoim ciałem, prawo do godności i nietłumaczenia się z własnych decyzji, może być poddawane głosowaniu, przyznamy rządzącym rację i zamienimy wolę własną na wolę ogółu. Przecież od początku o to im chodzi!
Nasze być lub nie być zależy od łaski ludzi, którzy na każdym kroku podważają nasze prawa, którzy nas nie znają, którzy podejmują w życiu inne wybory — w które my nie ingerujemy. Dlaczego mamy im zaufać? Dlaczego w ogóle w tak intymnej sprawie, jak decyzja o aborcji mamy słuchać głosu większości? Głosu innych? Najważniejszy i jedyny jest przecież nasz własny!
Gdy cudza opinia to priorytet
Podejmowanie decyzji na zasadzie referendum sprawia, że traktujemy prawo aborcyjne jako coś uznaniowego. Każdy — nawet osoby nieposiadające macicy, kobiety po wieku rozrodczym, Jan Kowalski, który niewiele musi się różnić poglądami od przywoływanego przez Hołownię Jarosława Kaczyńskiego — będzie mógł zadecydować o każdej z nas z osobna.
Prawo do aborcji jest prawem do decydowania o sobie, czyli o życiu jednostki. To nie jest czyjaś łaska, o którą prosimy. To nasze prawo!
Czy robilibyśmy referendum, gdyby chorował jeden człowiek i trzeba byłoby zdecydować jaką metodą go leczyć? Nie. Decydowaliby specjaliści i on sam, gdyby na szali było jego życie.
W przypadku aborcji jest tak samo. Lekarze mówią nam, jakie są możliwe opcje i konsekwencje, my decydujemy. Bo to my jesteśmy specjalistkami od własnego życia.
Możliwość dokonania zabiegu aborcji dotyczy stanowienia o własnym ciele, które jest jednym z podstawowych praw człowieka. Na temat praw człowieka nie robi się ankiet.
Głosowanie nad prawami człowieka?
Podobna dyskusja wraca niczym bumerang w przypadku społeczności LGBT. Politycy skrajnej prawicy proponują co jakiś czas referendum, w której większość obywateli ma zadecydować, czy osoby LGBT będą miały prawo do związków partnerskich czy małżeństw.
Heteroseksualna większość, która ma takie prawo od zawsze, ma więc przedstawić swoje zdanie i wymusić na jednostkach podporządkowanie się swojej decyzji. Brzmi absurdalnie, szczególnie w państwie, w którym protolerancyjne inicjatywy są bardziej karane niż homofobia.
Pytanie o pytanie
Propozycja referendum jest więc policzkiem wymierzonym kobietom, jasnym komunikatem — mężczyźni, kobiety, twoi bracia, koledzy, znajome, dziadkowie i szef wiedzą lepiej i podejmą decyzję pierwsi. Zawyrokują, a ty podporządkujesz się ich woli.
Nie można także zapomnieć, że w przypadku referendum kluczowe jest właściwe sformułowanie pytania. Na emocje bardzo łatwo można wpłynąć, odpowiedzi na pewno różniłyby się poważnie w zależności od tego, czy pytanie brzmiałoby "Czy kobieta ma prawo do decydowania o swoim ciele" lub może "Czy kobieta ma prawo do zabijania dzieci".
Na odpowiedzi wyborców miałaby także wpływ obecna narracja. Ufanie politykom byłoby w tym momencie naiwne — przed referendum ruszyłaby medialna kampania, która dokładnie wytłumaczyłaby wyborcom, jaki wybór jest odpowiedni.
Nie możemy liczyć na rzetelną kampanię informacyjną. Lata sporów między lewicą a prawicą, które także nie wypracowały dobrego rozwiązania, sprawiły, że masa ludzi nie widzi nawet różnicy między pigułką dzień po a tabletkami poronnymi.
Dlaczego za prawem świadomej jednostki ma więc głosować masa, która często całe swoje życie nie interesowała się tematem aborcji i nie zainteresowałaby się nim dzisiaj, gdyby nie decyzja Trybunału Konstytucyjnego? Dlaczego o prawach kobiet ma decydować naród, który nie doświadczył nigdy porządnej edukacji seksualnej? To skrajnie nieodpowiedzialne!
Wszyscy przeciwko jednej
Ludzie są pod wpływem emocji z powodu strajków, śmierci Izabeli z Pszczyny. Decyzja podjęta w danym momencie przez pewną grupę osób ma więc kształtować prawo na resztę lat.
Nie robimy referendum w przypadku praw człowieka i nie możemy zrobić go w przypadku decyzji dotyczącej ciała kobiety. Bo to tak, jakbyśmy pytali, czy kobiecie należą się prawa człowieka.