Reklama.
Wstrząsające historie naszych czytelniczek wskazują, że odmówienie cesarki ciężarnej ze Świebodzina, której dziecko po 14-godzinnym porodzie nie przeżyło, wcale nie jest jedynym przypadkiem.
Może cię zainteresować także: Delikatne cesarskie cięcie – nowy sposób na udany poród, z wielką korzyścią dla dziecka i mamy
Może cię zainteresować także: "Zarzucacie mi, że nie wiem, co to poród i robicie ze mnie gorszą matkę". Tak szczerze dawno nie było
Napisz do autora: ewa.podlesna-slusarczyk@mamadu.pl
Akcja porodowa w ogóle nie postępowała, lekarze widzieli to, więc zaproponowali mi masaż szyjki — oczywiście się na to zgodziłam. Podłączona mi oksytocynę i musiałam leżeć, to był koszmar. Miałam ogromny ból z kręgosłupa, a unieruchomienie potęgowało to wszystko. Położna już po pierwszej godzinie dała mi dokumenty niezbędne do przeprowadzania CC — czyli dokładnie wiedziała, jak się to wszystko skończy.
Podano mi jakiś lek znieczulający, który miał przyspieszyć rozwarcie szyjki. Od tamtej pory wszystko pamiętam jak na zwolnionym filmie. Przez cały czas prosiłam, by zrobili mi cesarskie cięcie, ale wszystko to na nic... W pewnym momencie zrobiło się wokół mnie zamieszanie, pojawiło się 2 lekarzy, jeden z nich stanął na wysokości mojego brzucha i wtedy zaczęłam się bać, że będzie wypychał mi dziecko.
Kazali mi przeć raz, drugi i nagle, ot tak, okazało się, że dziecko jednak nie urodzi się naturalnie, bo jest za duże, a moja kość jest wygięta do środka zamiast na zewnątrz. Od razu przewieziono mnie na blok operacyjny i w ciągu 15 minut urodziłam syna.
Dziecko w pierwszej minucie nie płakało, nie oddychało, potrzebowało pomocy lekarzy — dostał 3 pkt. A to, co ja czułam, nie słysząc jego głosu, kiedy wiedziałam, że jest już na zewnątrz, to jest koszmar. Przemęczono mnie przez 5 godzin, by finalnie i tak poród zakończył się CC.
Od początku poród miał odbyć się poprzez cc z racji moich wskazań kardiologicznych (leczenie od dzieciństwa, leki na serce i pełna diagnostyka ) oraz budowy ciała wykluczającej poród naturalny (wąska miednica). Jeszcze na Izbie Przyjęć, tuż przed przeniesieniem na blok przyszła do mnie lekarka i poinformowała, że podważy cc na każdym etapie, bo nie widzi wskazań, żeby nie próbować rodzić naturalnie, a najwyżej zrobi się cc na koniec.
Taką też informację wpisała w dokumenty, które razem ze mną trafiły na blok porodowy. Wypisano mnie jednak wieczorem z kłamstwem w dokumentacji — wpisano brak miejsc na cc i wysłano do domu. Na odchodne usłyszałam, że jak zacznie się poród naturalny, to wtedy zapraszają. Dopiero na Inflanckiej zbadano mi rozstaw miednicy i skontrolowano na USG wielkość główki i ramion dziecka, na Karowej nikt tego nie robił.
Na Inflanckiej dowiedziałam się, że zbadanie rozstawu kwalifikuje do cc i musieliby tych cesarek robić wiele, wolą więc naciąć kobietę zmuszając do porodu SN…
Moja ginekolog prowadząca ciążę wypisała skierowanie na CC, ponieważ uznała, że stan po przebytej cesarce mnie do tego kwalifikuje. Nie było to "widzimisię", tylko diagnoza lekarki, która prowadziła drugą moją ciążę i zna moje ciało. Skurcze zaczęły się w nocy z piątku na sobotę i chyba ta nietypowa pora była przyczyną naszego "pecha". Na izbie zbadał mnie miły lekarz, potwierdził, że się zaczyna, poprosił, byśmy poszli do sali porodowej na pobranie krwi i że operacja będzie za jakieś 45 minut, jak tylko przyjdą wyniki.
Położna, która pobierała krew, pozwalała sobie na niestosowne komentarze w stylu "nie wiesz, co to znaczy być matką, jak nie rodziłaś dołem”. Powiedziała też, że mam szczęście, że tu jestem, bo w innych szpitalach nie robi się cc na podstawie takiego skierowania, a tu jest możliwość i zasadniczo mam być wdzięczna za tę łaskę. Bardzo niemiła lekarka przeprowadziła niedelikatne badanie, odmawiając mi wyjaśnienia, po co jest ono potrzebne, komentując, że skoro nie umiem współpracować, to nic dziwnego, że pierwszy poród mi się nie udał.(!)
Nie rozumiem sensu tego badania, jakie mam rozwarcie pół godziny po przejściu przez izbę przyjęć, skoro następne 4 godziny nikt się mną nie zajmował? W czasie badania lekarka komentowała coś w stylu "nie ma żadnego porodu, co ona tu wymyśla, nie ma żadnych skurczy". Czekałam na kanapie na korytarzu od 23 do 3.00.Pani doktor naopowiadała o mnie chyba coś anestezjologowi, który wkroczył ze słowami "Pani X, jak pani nie będzie ze mną współpracować, to nic z tego nie będzie".
Nie mogę zrozumieć, dlaczego personel szpitala tak wydziwia nad skierowaniem wystawionym przez ginekolog prowadzącą — czyżby nie uważali diagnozy innego lekarza za wiążącą? Ogólnie na Wołoskiej raczej nie wahają się robić cc w chwili, gdy coś nie idzie w porodzie sn jak trzeba, ale mi dawano bardzo do zrozumienia, że taka postawa jak moja jest godna potępienia, bo się nie zmęczę należycie naturalnym porodem... czyli - cc jest ok, ale trzeba na nie "zasłużyć" bólem. Ja musiałam zasłużyć, cierpiąc skurcze na kanapie w korytarzu...
Ciąża przebiegała wzorowo, wszystkie wyniki były w porządku. W 39 tc zaczęły mi się sączyć wody. Pojechałam do przychodni przyszpitalnej, gdzie prowadzono moją ciążę. Lekarz po zbadaniu, od razu wysłał mnie na oddział. Badało mnie łącznie 5 lekarzy w tym dniu. Przywieźli mnie na salę przedporodową i tam spędziłam resztę dnia. Nadmienię, że wody sączyły się cały czas i nikt tego nie monitorował.
Następnego dnia o godz. 8:00 podłączono kroplówkę z oksytocyną. Po godzinie byłam półprzytomna z bólu. Nadal nikt nie monitorował stanu dziecka. O godzinie 15 założono znieczulenie i zaraz podłączono następną kroplówkę z oksytocyną. Nie czułam ruchów dziecka, a wody sączyły się nadal. O godzinie 20, wydarłam się na personel, że mają ratować moje dziecko w końcu, a nie czekać na objawienie do ch**a. Dosłownie. Lekarze wpadli w panikę, zaczęto szybko szykować salę do operacji i na biegu podpisywałam jakieś papiery.
Nawet nie wiedziałam, co podpisuję, czy to zgoda na pobranie nerki, czy na poród. O godzinie 21:00 zrobiono cesarskie cięcie. O 21:15 zobaczyłam córkę całą i zdrową. Dostała 9 pkt. Była lekko sina. Po porodzie okazało się, że jestem źle zbudowana ( miednica) i nie urodziłabym dziecka siłami natury. Nie wiem, co by było, gdyby nie moje zwrócenie uwagi na ratowanie życia dziecka.
Wcale się nie dziwię, że kobiety chcą rodzić przez cc. Większa szansa na całe i zdrowe dziecko. Moje by nie przeżyło porodu siłami natury, przez "przeoczenie" lekarzy. Mimo że minęło już tyle czasu, na drugie dziecko się nie zdecyduję. Została mi trauma po porodzie. Nie chciałabym przechodzić tego raz jeszcze.
Gdy nadeszła chwila porodu, pojawiłam się w szpitalu. Tam od razu poinformowałam pielęgniarkę, że lekarz prowadzący zadecydował o wykonaniu cc. Położna wydawała się także o tym przekonana. Wszystko się jednak zmieniło, gdy na salę wkroczyła lekarz – ginekolog, która zadecydowała o porodzie naturalnym. Dlaczego? Bo to tańsza opcja, niż cesarka, nie ma problemów z refundacją, NFZ-em.
Gdy zaczęłam protestować, lekarka krzyczała, że "nikt nie będzie podważać jej decyzji, bo to ona jest lekarką", że z rodzącą jest jak z dzieckiem i że jak nie zacznę jej słuchać, to zaszkodzi to dziecku, a nawet je zabije. Potem dodała, że jestem "wredna i do niczego się nie nadaje".
Dopiero po jakiś czasie zadecydowano o cesarce, dziecko po wyjęciu z brzucha zabrano. Półtorej godziny później kobieta dostaje krwotoku, zbiegają się lekarze, wszyscy krzyczą spanikowani. Po przebudzeniu dowiaduje się, że miała operację, usunięto jej macicę i jajowody, gdyż macica się nie obkurczyła i doszło do krwotoku. Na pytanie, co dalej, lekarka pociesza kobietę, mówiąc, że to w sumie dobrze, bo kobieta ma już dużo dzieci.