Przez ostatnie półtora roku mamy to szczęście, że choroby nas się nie bardzo imają. Rzeczywiście w tym okresie, kiedy wszyscy bardziej uważamy na sobie przez wzgląd a wirusa, który panoszy się w świecie, nie musieliśmy za bardzo korzystać z pomocy lekarzy. Jednak wszystko, co dobre, kiedyś się kończy i tak wczoraj jedno z moich dzieci wstało z jęczmieniem na oku.
Dziecko obudziło się ze spuchniętą powieką, więc zadzwoniliśmy do przychodni.
Internista wystawił skierowanie na cito do okulisty, wizyta na NFZ za dwa miesiące.
W Polsce przez teleporadę nie można leczyć psa, ale dziecko tak, w dodatku na wizytę trzeba cierpliwoe poczekać.
Babcine sposoby
Pierwsza myśl, że trzeba zapisać się do lekarza, przecież to dziecko. Zaczęliśmy dzwonić do przychodni zaraz po 8, czyli, jak tylko otwarto linie. Okazuje się, że chyba nadal wiele osób choruje, bo połączenie udało się nawiązać dopiero po blisko godzinie. Do pediatry miejsc brak, zapisano nas więc do internisty, na teleporadę, po południu.
Sięgnęliśmy więc pamięcią, co robiły nasze babcie w takich przypadkach, żeby ulżyć dziecku jęczmieniem. Tarcie obrączką, nawet po odkażeniu jej odpadało, bo dziecko skarżyło się na ból. Zostało więc jajko gotowane na twardo. Ma odpowiedni kształt i długo utrzymuje temperaturę, syn chętnie podjął się samodzielnego masowania oka.
Zadzwonił telefon
Już sama idea leczenie czegoś, co należałoby obejrzeć przez telefon wydaje się być absurdalna, ale wyszłam z założenia, że powiem to bezpośrednio lekarzowi, który być może zaprosi nas do przychodni. Lekarz, wysłuchawszy mnie, stwierdził, że skoro problem dotyczy dziecka, może zaproponować skierowanie do okulisty na cito lub zalecić wyjazd do szpitala dziecięcego na izbę przyjęć. Sam leczenia się nie podejmie, więc nasza obecność w przychodni jest bezzasadna.
Warto wiedzieć, że Polsce zgodnie z prawem nie można leczyć przez teleporadę zwierząt, ale można dzieci. Krajowa Izba Lekarsko-Weterynaryjna surowo zabrania stawiania diagnozy bez oględzin psa czy kota, jednak nikt nie ma skrupułów jeśli chodzi o dzieci. Ale pomyślałam: ok, skierowanie na cito, powinniśmy szybko dostać się do specjalisty, a on już na pewno obejrzy oko, zwłaszcza że to nie przestawało puchnąć.
Skierowanie na cito
Zadzwoniła do okulisty dziecięcego, z którym nasza przychodnia ma podpisany kontrakt, podałam numer skierowania i usłyszałam, że wizyta na NFZ jest możliwa za dwa miesiące. Na nic zdały się tłumaczenia, że dziecko cierpi, jego stan pogarsza się z każdą godziną, nie może otworzyć oka, a skierowanie jest wystawione, jako pilne. Nie i już.
Zapytałam więc o dostępność wizyty prywatnej, wiadomo, to zawsze szybciej. Wskazano mi termin za 4 dni, nadal za długo. Zapadła więc decyzja, że szukamy dalej. Najbliższy szpital dziecięcy, wskazany zresztą przez lekarza pierwszego kontaktu, nie ma okulisty. Pech, jedyny okulistyczny ostry dyżur dla dzieci znajduje się dwie godziny drogi od nas.
Dziecko nadal masuje oko, robimy łagodzące okłady. Jesteśmy już po konsultacji ze znajomą okulistką, która pracuje poza granicami kraju, okazała się najszybszą pomocą, powiedziała co robić, żeby mniej bolało, ale nie jest pewna, czy to jęczmień, trzeba zbadać w gabinecie. Szukamy pomocy bliżej.
Obdzwoniliśmy kilkanaście gabinetów w okolicy, w zasadzie wszystkie, które znaleźliśmy, najszybciej wizyta możliwa jest następnego dnia, kilkadziesiąt kilometrów od domu, 40 min jazdy, więc czekamy. Dziecko może poczekać Jest dla mnie zupełne jasne, że można poczekać kilka dni, czy nawet tygodni, jeśli sprawa nie jest pilna, bo np. podejrzewamy, że dziecko ma niewielką wadę wzroku, wtedy czekanie nawet dwa miesiące jest możliwe. Denerwujące, ale możliwe. Jednak to, że w sytuacjach nagłych, opłacając składki zdrowotne, trzeba się gimnastykować, żeby na dziecko w ogóle ktoś spojrzał, nie wspominając już o tym, że i tak prywatnie, jest frustrujące.
Ból, nasilająca się opuchlizna u dziesięciolatka nie są tu argumentem dla żadnego specjalisty. Można, oczywiście, że można jechać na SOR, ale czy zawsze trzeba? Jest pandemia, dziecko cierpi, a tymczasem mam je wsadzić do auta (fajnie, że mam, bo przecież nie każdy jeździ samochodem), pojechać dwie godziny w jedną stronę, odczekać swoje w kolejce i wrócić w kolejne dwie godziny do domu.
Każdy, kto był na SOR wie, że to nie jest szybka wizyta. Dziecko, które cierpi z powodu bólu i dyskomfortu, któremu przeszkadza światło, dodatkowo zestresowane sytuacją i zawiezione w czasie pandemii do szpitala, kiedy można by je zbadać w normalnym gabinecie, to nie jest najlepszy pomysł. Niestety, chyba tylko rodzicom to przeszkadza, bo przepisy zupełnie nie rozwiązują problemu.