Patrzę na dzieci w szkole córki i myślę, że to pokolenie ma wszystko. I co z tego?
W zamkach szkolnych tęczowych szafek kluczyki, a przy nich breloczki. Córka opowiada mi po pierwszych dwóch tygodniach, skąd pochodzą niektóre z nich. Ten koleżanka przywiozła z wakacji we Włoszech, inna swój nabyła na plaży w Australii. Kosmopolityzm w pączkach gotowych do rozwinięcia.
Wychodzę ze szkoły z córką, w jednej dłoni trzymam plecak najbardziej rozpoznawalnej marki bagażowej na świecie, w drugiej zupę z cateringu, która "niepokojąco pachniała", więc moje dziecko za nią podziękowało.
I myślę sobie o tym, że ten wybrany procent dzieci obecnego pokolenia ma wszystko. Poważnie, wszystko. I myślę o tym, co się z tym wiążę.
Czerń i biel
Słowem wstępu, a raczej wstępu kolejnego, powiem: w tym tekście nic nie jest czarno – białe. Nie znajdą tu państwo mojej oceny tego zjawiska, ani krytyki, ani pochwały. Myślę, że jest cechą wspólną ludzi wymagających od siebie i od otoczenia czegoś więcej to, by nie zamykać się w określonych kategoriach.
Tak, te dzieci mają wszystko. I mają wiele tego, czego jeszcze ja dwie dekady temu nie miałam i nie przeszłoby mi nawet przez myśl, że mogłabym mieć. Komfort ich życia jest na tak innym poziomie, że nie sposób go nawet porównywać. I jako matka, mogę z całą pewnością powiedzieć, że czuję spełnienie, mogąc zapewnić mojej córce takie życie.
Jako matka jednak również i jako człowiek w ogóle biję się od czasu do czasu z myślami o tym, jak nauczyć mojego dziecka pokory, szacunku i takiej podskórnej świadomości, że nie można mieć jednak w życiu wszystkiego.
Jak uczy się takich wartości dziecko bez dotknięcia ich? Bez poczucia przez nich braku? Bez doświadczenia przez nich porażki? I po kolejne: jak jako rodzic mam do tego braku dopuszczać? Przecież moim głównym zadaniem jest te zasoby napełniać, w każdym tego słowa znaczeniu.
Nie da się poczuć miernoty życia bez doświadczenia głodu, braku dachu nad głową, bez doświadczenia za ciasnych butów, dziur w skarpetkach. Nie da się zrozumieć, że nie można mieć wszystkiego, wracając ze szkoły każdego dnia limuzyną klasy S. To niewykonalne i nie możemy za to winić tych dzieci.
"Stracone pokolenia"
Więc kiedy czytam z drugiej strony, słyszę takie głosy, że to pokolenie jest stracone, że w ogóle nie potrafi żyć, oglądam eksperymenty z otwieraniem puszek, myślę sobie: kogo próbujemy obwinić? I czy zawsze musimy wskazać na kogoś palcem? Wytknąć, wykrzyczeć mu w nos: to twoja wina! To wasza wina rodzice nieudolni, żeście tak rozpieścili, wozili, kupowali, te smartfony daliście!
Wszyscy daliście. I sami również w tym jesteście, wy, którzy tak machacie tym palcem. Dajcie spokój, przestańcie ściemniać, że was to nie dotyczy.
Wszyscy w tym jesteśmy, albo niemalże wszyscy. W dobrobycie, w konsumpcjonizmie, w cyfryzacji, w nałogach. Jedni z nas utrzymają jeszcze głowy nad powierzchnią, po innych już nawet nie widać bąbli na tafli wody.
A nasze dzieci? Są w tym z nami i patrzą i uczą się i starają się z całych sił, żyć po prostu tak, żeby cokolwiek poczuć.
Czytaj także: https://mamadu.pl/185498,od-czego-probujemy-uwolnic-nasze-dzieci-o-sensie-wspolczesnego-wychowania