Sześć lat temu zostałam matką. Do tego czasu, do marca 2018 roku, macierzyństwo było dla mnie czymś w rodzaju pragnienia, wizji, która miała mnie doprowadzić do całkowitego spełnienia.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Rzeczywistość jednak zweryfikowała to, co utopią było i udowodniła, że sam czyn urodzenia dziecka nie czyni mnie matką w każdym tego słowa znaczeniu i że spełnienie może zostać mi odebrane.
I tak od sześciu lat niemal każdego dnia myślę o każdym swoim słowie, każdym ruchu i o tym, jak nie unieszczęśliwić sobą swojej córki. W międzyczasie opadam powoli na dno, zaliczam jeden kryzys psychiczny za drugim, chociaż teoretycznie mam wszystko, czego pragnęłam.
I niezmiennie towarzyszy mi pytanie: czy taka jest istota życia? Czy to normalne, czy ze mną jest coś nie tak?
I od jakiegoś czasu odpowiadam sobie coraz pewniej, że tak. To normalne. Nie znam bowiem ani jednej osoby, która mimo wszelkich pozorów, miałaby w sobie niezłomną pewność we własne spełnienie i szczęście. A już na pewno nie znam w takim stanie żadnego rodzica. Dlaczego?
Praca nad sobą
Wydaje mi się, że wyjaśnieniem takiego stanu naszych umysłów jest częściowo teza, że rodzicielstwo współczesne jest niezwykle wymagające.
Wymagające od nas czegoś, na co przestrzeni nie miały poprzednie pokolenia – pracy nad sobą w każdym wymiarze. I chociaż traktuję te nowe możliwości jako przywilej, to nie da się ukryć, że to wyzwanie. Weryfikacja własnych zachowań, schematów, traum, nawyków, bywa wykańczająca.
To uczucie, kiedy na poziomie świadomości i teorii wiem, że zachowałam się niewłaściwie, nie objęłam wystarczającą uwagą emocji córki, nie stawiłam się obok niej jako wyregulowany rodzic, jest okropne. Wyrzuty sumienia bywają tak silne, że niemal rzucają moim ciałem jak torsje.
A każdy taki stan sprawia, że zamiast przybliżać się do mojego dziecka, oddalam się od niej, kierując się absurdalnym przeczuciem, że bardziej ją krzywdzę, niż daję jej jakości, które dawać jej pragnę.
Głosów w głowie rodzica w żaden sposób wyciszyć się nie da. Im więcej obecnie ludzi wykształconych, świadomych, tym tych podszeptów więcej. I to również bywa przytłaczające. Czasami tak bardzo, że mam ochotę to wszystko wyłączyć, podrzeć książki, wziąć córkę za rękę i po prostu zapytać: a czego ty potrzebujesz ode mnie?
Mam poczucie, że nakładamy na swoje rodzicielskie oczy taką ilość filtrów, perspektyw innych ludzi, nakładek, że nie jesteśmy w stanie już zobaczyć własnego odbicia w lustrze i realnych twarzy naszych dzieci. Ich ciał, ich oczu. Nie słyszymy ich słów, nadajemy im bowiem znaczenia wyczytane w poście kolejnego specjalisty. Zagłuszamy nie tylko ich głosy, ale przede wszystkim swój własny: intuicję.
Proszę mnie zrozumieć, nie jestem przeciwniczką wiedzy, psychologii dziecięcej, mądrych ludzi dzielących się własną perspektywą. Wręcz przeciwnie, jestem tego wszystkiego wielką zwolenniczką, tak wielką, że czuję, jak coś się we mnie przelało. Napełniłam się teorią, której i tak w momencie emocji intensywnych nie umiem wykorzystać. A to uruchamia błędne koło poczucia winy.
I taki obraz rodzicielstwa często staje mi teraz przed oczami: kręcimy się jako rodzice w koło, goniąc za szczęściem naszych dzieci, próbując nie zgubić w tym siebie i mimo wszystko wciąż biegniemy na oślep. Niczego nie jesteśmy pewni, nic nie jest nam dane na zawsze, a wiedza, za którą staramy się podążać, ulega transformacjom co moment. I trudno odnaleźć drogowskazy i na każdym rozdrożu jest ich zbyt wiele, zbyt wiele tabliczek…
A na każdej z nich tłusty czarny napis: idź tą drogą, by nie spieprzyć życia swojemu dziecku.