Przez wyścig szurów u rodziców mój syn nie dostał się na zajęcia. Nie pozostawili mi wyboru
"Kiedy byłam dzieckiem, dodatkowy język angielski powoli się stawał standardem. W kwestii zajęć sportowych można było co najwyżej zapisać się ze szkoły na basen lub SKS. 'Bogacze' chodzili na tenisa czy jakieś artystyczne lekcje. Dziś każdy wie, że jeśli chce się rozwijać talenty dziecka, trzeba zainwestować. Kiedy syn poszedł do szkoły, dostałam jednak bolesną nauczkę.
Popełniłam błąd
Mogłoby się wdawać, że zapisanie dziecka na zajęcia dodatkowe to jedynie kwestia pieniędzy. Jest mnóstwo opcji, więc można wybierać i przebierać. Wachlarz możliwości jest owszem szeroki, ale w dzisiejszych czasach to nie kasa jest wyzwaniem.
W ubiegłym roku podeszłam do tematu na luzie. Syn na spokojnie wybrał, na co chciałby chodzić. Byliśmy na próbnych lekcjach, a ja sobie posprawdzałam opinie o tych szkołach, porównaliśmy grafiki. Gdy ustaliliśmy, na co będzie chodził, zaczęłam dzwonić, by go zapisać, okazało się, że nigdzie już nie ma miejsc. Byłam zdruzgotana, a syn rozczarowany. Miał nawet do mnie trochę żalu, że nie podołałam.
Inni rodzice uświadomili mi, że problem polega na tym, że zbyt późno wzięłam się za szukanie. Trochę szok, przecież to była dopiero połowa września. Doradzili, by lepiej pilnować godzin otwarcia rejestracji i od razu zapisywać. Łatwiej potem zrezygnować, niż się dopisać.
Tym razem nie zawiodę
Rok temu moje dziecko nie dostało się praktycznie nigdzie. W tym roku postanowiłam, że nie popełnię tego samego błędu. Nieustannie odświeżam strony, by 'złapać' informację, kiedy startują zapisy. Wiszę na linii, by się dodzwonić. Uważam, że to chore i idiotyczne, by tak nakręcać to wszystko, ale jeśli chcesz, by dziecko uczęszczało na zajęcia, to tak naprawdę nie masz wyboru.
Siedzę w biurze i powinnam pracować, a tymczasem próbuję nie przegapić zapisów, by nie zawieść dziecka. Mój syn chce się tylko dobrze bawić po lekcjach, tymczasem ja muszę ulec temu całemu wyścigowi szczurów nadambitnych rodziców".