"Syn zadzwonił z kolonii z płaczem. Zniszczyłam mu je swoją nadopiekuńczością"
Zorganizowanie opieki i zapewnienie dziecku atrakcji przez trwające ponad dwa miesiące wakacje to wyzwanie. To kombinowanie, dogrywanie urlopów i chwytanie się wszystkich możliwości. Dobrze, że są te kolonie i obozy, na które z powodzeniem można zapisać już drugoklasistę. W moim odczuciu młodsze dzieci są jeszcze na taki samodzielny wyjazd za małe.
Trudna decyzja
"Już chyba od kwietnia rozmawialiśmy z mężem o koloni, na którą chcielibyśmy posłać synka. Bartuś ma 10 lat, jest takim moim słodkim przytulasem. Jedynak to wiadomo, że rozpieszczony. Wszystko podsuwam mu pod nos, wyręczam tam, gdzie mogę. Patrzę w niego jak w obraz, jestem nadopiekuńcza. Nie jeden raz toczyliśmy o to z mężem bitwę. Słyszałam, że wyrządzam mu tym krzywdę, że ciamajda z niego wyrośnie. Próbuję się z tego bycia matką kwoką wyleczyć, ale to nie jest tak, że przyjdzie mi to z dnia na dzień.
Powróćmy do tych samodzielnych wakacji. Mąż był za, a ja (jak to bywa w naszym małżeństwie) miałam odmienne zdanie. Bo z jednej strony chciałam, by syn gdzieś wyjechał, przeżył jakąś przygodę, ale z drugiej miałam w sobie tyle obaw.
Moja matczyna miłość i nadopiekuńczość nie mogły się dogadać ze zdrowym rozsądkiem. To była nierówna walka. Tysiące myśli mieszało się w mojej głowie. Czułam lęk, niepokój. To były takie uczucia, które trudno opisać słowami, nie da się tego przelać na papier.
Zapytaliśmy Bartka, co sądzi o naszym pomyśle, czy chciałby się na taki samodzielny wyjazd wybrać. Wyskoczył jak z procy, skakał pod sam sufit. Mąż spojrzał na mnie wzrokiem, który zdradzał wszystko: 'Ha, widzisz! Miałem rację'.
Wsiadł i pojechał
5 dni temu Bartuś razem ze swoim kolegą pojechał na pierwszą w życiu kolonię. Pełen nadziei na niesamowite przygody i niezapomniane wyzwania. Zadzwonił późnym popołudniem, był przeszczęśliwy, dziękował, że go zapisaliśmy. Odetchnęłam z ulgą i zrozumiałam, że to była dobra decyzja. Drugiego dnia nie był już tak pozytywnie nastawiony, a trzeciego zaczął się koszmar. Bartuś dzwoni do mnie kilka razy dziennie, kiedy ma tylko wolną chwilę, pożycza telefon od opiekuna. I nie rozmawia, a marudzi, nic więcej.
Tragedia (życiowa)
Wszystko przestało mu się podobać. Najpierw narzekał na pokój, na wąski tapczan i niewygodny materac. Ponoć było twardo i nie mógł się wyspać. Po kilku godzinach zadzwonił, by opowiedzieć mi, jaki to obiad był niesmaczny. Ziemniaczki miały za mało soli, a mięsko za dużo sosu. Kompot też nie spełnił jego oczekiwań. A no i musiał po sobie odnieść talerze (czego też w domu nie został nauczony). I o ile na początku wszystko cierpliwie mu tłumaczyłam i próbowałam przekonać, że na pewno nie jest źle, to potem przestało mi być już do śmiechu.
Uciekła ze mnie ta matka kwoka, a jej miejsce zajęła matka XXI wieku. Ta, która nie godzi się na nieustanne marudzenie i użalanie nad sobą. Matka, która chce wychować zaradne i samodzielne dziecko, a nie małe i bezbronne pisklę. Trzeciego, czwartego i piątego dnia z jego ust nie padło żadne normalne zdanie. O niczym mi nie opowiedział, nie podzielił się żadną historią.
Dzwoni i marudzi, jak panienka (przepraszam wszystkie dziewczynki). A ja już mam dość. Najchętniej na te kolejne cztery dni wyłączyłabym telefon, by nie słuchać tego jego jęczenia. Ostatnio nawet poprosił, abyśmy po niego przyjechali. Ja nawet nie wiem, czy on sobie zdaje sprawę, że to drugi koniec Polski. Że my z ojcem nie leżymy i nie pachniemy, a pracujemy od świtu do zmierzchu. Kiedy widzę, że znowu dzwoni, dostaję histerycznego śmiechu.
Wiem, że być może jest w tym dużo mojej winy. Mam za swoje. To podsuwanie pod nos, wyręczanie i rozpieszczanie wychodzi mi teraz bokiem. Ale serio, przestało mnie to jego zachowanie już śmieszyć. Ma 10 lat, niech weźmie się w garść i przestanie marudzić. Niech zaciśnie zęby, da radę! Może został rzucony na głęboką wodę, ale mam nadzieję, że dzięki temu szybciej nauczy się pływać".
Czytaj także: https://mamadu.pl/163960,w-jakim-wieku-wyslac-dziecko-na-oboz-5-sygnalow-wazniejszych-niz-wiek