"Mam dość własnego dziecka. Chcę oddać córkę do żłobka, żeby się z nią nie męczyć"
Szczęśliwy dzień
Zanim zaszłam w ciążę, naprawdę byłam przekonana, że jestem gotowa na macierzyństwo i tego właśnie chcę. Słuchałam opowieści koleżanek, oglądałam zdjęcia ich dzieci, chodziłam na kolejne baby shower. Kupowałam prezenty, chodziłam na chrzciny. "Czas na nasze własne" – powiedzieliśmy sobie z mężem po kolejnej tego typu imprezie, na której oczarowały nas małe słodkie rączki i nóżki.
Ale w naszym przypadku nie było to takie proste, jak u innych par. Nie mogłam zajść w ciążę przez dwa lata, chodziliśmy do różnych lekarzy, przebadaliśmy się od stóp do głów. To był pierwszy poważny sprawdzian dla naszego związku, ale wyszliśmy z niego obronną ręką.
A nagrodą za naszą cierpliwość były upragnione dwie kreski na teście ciążowym, który zrobiłam pewnego zimowego poranka. Myślałam, że oszaleję ze szczęścia i kiedy ciąża potwierdziła się u lekarza, miałam ochotę krzyczeć z radości. W końcu się udało, w końcu będę matką!
Trudna ciąża
Przeczytałam mnóstwo poradników o macierzyństwie, świadomym żywieniu w ciąży, szkołach rodzenia. Na samym początku byłam święcie przekonana, że będę karmić piersią do drugiego roku życia, poród tylko siłami natury, a jako najbardziej szatański przedmiot świata postrzegałam chodzik. Byłam pewna, że pochodzę z brzuchem 9 miesięcy, trochę poboli przy porodzie i będę mogła realizować mój plan wesołego idealnego macierzyństwa.
Niestety szybko okazało się, że moja ciąża jest dosyć trudna i męcząca. Nie wierzyłam, że są kobiety, które tak lekko i bezboleśnie przechodzą ten stan. Ja przez długi czas nie mogłam nawet normalnie jeść, bo sam zapach jedzenia przyprawiał mnie o intensywne mdłości. Miałam problemy z nogami, z kręgosłupem, z oddychaniem. Czasami czułam się, jakby wszystko co mogło, się we mnie zepsuło.
Koleżanki mnie pocieszały, że może poród będę miała szybki i bezbolesny, ale ja już przestałam w to wierzyć. W ciąży czułam się naprawdę źle i choć panicznie bałam się porodu, nie mogłam się go doczekać. Te męczarnie i strach nie przysłoniły mi jednak radości z oczekiwania na wymarzone dziecko. Kompletowanie wyprawki, urządzanie dziecinnego pokoiku, wybieranie imienia – te wszystkie rzeczy odciągały moje myśli od złego samopoczucia i czarnych scenariuszy.
Niestety poród też był skomplikowany i męczyłam się kilkanaście godzin. Czasami mówię, że miałam dwa porody i jedno dziecko, bo ostatecznie skończyło się cesarskim cięciem na cito. Wtedy powiedziałam mężowi, że nigdy w życiu nie zgodzę się przechodzić tego po raz drugi.
Dzidzia z charakterem
Ale ciąża i traumatyczny poród to był dopiero początek. Rany po porodzie długo mi się goiły, psychicznie wracałam do sił jeszcze dłużej. Mąż bardzo mi pomógł i bardzo mnie wspierał, szybko zatrudniliśmy panią, która pomagała mi ogarnąć mieszkanie i gotowanie tak, żebym mogła skupić się na dziecku i na sobie.
Nie miałam za dużo kontaktu z innymi niemowlakami, więc nie miałam porównania, ale moja córka wydawała mi się wyjątkowo marudna. O ile w pierwszym okresie niemowlęcym byłam na to przygotowana, to już jako ponad roczna dziewczynka dalej nie potrafiła usiedzieć nawet dwóch minut bez krzyku i wymuszania uwagi.
Kiedy próbowaliśmy ożywić nasze życie towarzyskie i zaprzyjaźnić się z ludźmi z dziećmi w podobnym wieku, co nasza mała, okazywało się, że ich dzieci potrafią bawić się ze sobą przez chociaż 10 minut. Za to moja córka wiecznie płakała, krzyczała i wisiała mi na szyi.
Przestaliśmy chodzić do kogokolwiek w odwiedziny, bo jak tylko przekroczyliśmy próg zaczynały się wrzaski, a kończyły się dopiero jak w pospiechu wracaliśmy do domu. Jak mała skończyła rok, to byłam nią już tak zmęczona, że zaczynałam podnosić na nią głos i krzyczeć, byle się uspokoiła.
Błędne koło
Później oczywiście miałam wyrzuty sumienia. Jednak zauważyłam, że jak przeszłam tę granicę i podniosłam na dziecko głos raz, to potem dużo łatwiej było mi ją znów nagiąć. Już znacznie mniejsze marudzenie i piski doprowadzały mnie do szału.
W moim dzieciństwie nie brakowało właśnie takich rodzicielskich krzyków i awantur. Obiecałam sobie, że ja nie będę taka jak moi rodzice i nie będę podnosić głosu, nie będę wprowadzać takiej nerwowej atmosfery na każdym kroku.
Ale to jest silniejsze ode mnie. Moje dziecko mimo że ma już 1,5 roku dalej nie potrafi usiedzieć samo przez kilka minut. Ciągle muszę być obok, ciągle muszę na nią patrzeć, bawić się. Mój mąż też jest tym zmęczony i zaczęliśmy się kłócić o to, że podnoszę na córkę głos. Łatwo mu to krytykować, skoro jak wraca z pracy, ona zazwyczaj szykuje się już spać. To ja siedzę z nią cały dzień i to ja znoszę jej wrzaski i piski.
A ona nie krzyczy z konkretnego powodu. Nic się jej nie dzieje, a krzyk jest, jakbym ją obdzierała ze skóry. Nie mogę znieść takiego zachowania, nic na to nie pomaga.
Umawialiśmy się z mężem tak, że dopóki mała nie pójdzie do przedszkola, będę się nią zajmować. Ale nie chcę tego robić i chcę wrócić do pracy – nie dlatego, że potrzebujemy pieniędzy, ale dlatego że nie chcę siedzieć z własnym dzieckiem. I może jestem wyrodną matką, ale wolę ją oddać do żłobka, żeby kto inny się z nią męczył.
Czytaj także: https://mamadu.pl/118335,jestem-mama-i-krzycze-na-swoje-dziecko