"Mąż żąda dzielenia wydatków na dziecko na pół. Nie pyta, czy mam z czego mu oddać"
Szybko zamieszkaliśmy razem i przed ślubem mieszkaliśmy wspólnie ładnych parę lat. Na początku, nie nastawiając się na to, że będziemy tworzyć rodzinę, do spraw finansowych podeszliśmy bardzo praktycznie. Wydatki na pół. Zawsze uważałam, że jest to ok. Zarabialiśmy podobnie i wydawało mi się to sprawiedliwe. Każde z nas miało swoje oszczędności, które mogło przeznaczyć na swoje zachcianki. Nikt nikomu się nie tłumaczył. Problem pojawił się, gdy na świat przyszło nasze dziecko.
Nie chcę się kłócić o pieniądze
Po porodzie nie usiedliśmy, by ponownie przegadać sprawy finansowe. Nadal dzieliliśmy wszystko na pół. Mnie zaczęło to męczyć. Przy dziecku ta metoda nie jest już wygodna, ale teraz mąż nie chce zmienić sposobu zarządzania naszymi finansami. On uważa, że zarabia więcej i nie musi mnie utrzymywać. I nie mam z tym absolutnie problemu, ale ciężko to pogodzić z utrzymaniem dziecka.
Wydaje kasę lekką ręką, nie patrząc na ceny, a powoli ja zaczynam oglądać każdą złotówkę. Gdy kupi pieluchy czy ubranka dla dziecka, wystawia mi rachunek i każe połowę zwracać, nie pyta, czy mam z czego mu oddać. Podtrzymuje, że umawialiśmy się tak na początku związku i dziecko absolutnie nic nie zmienia. Nie chce odpuścić. Upiera się, że gdyby sytuacja była odwrotna i to on zarabiałby mniej, też nie chciałabym się dokładać do jego wydatków na dziecko. Dziecko jest wspólne i wydatki na nie też są wspólne, więc dlaczego on miałby płacić więcej.
Ja się znowuż upieram, że nie chodzi o sam podział 50/50, ale o to, że on nie dba o to, czy mnie stać na jego pomysły. Cieszę się, że chce dziecku kupować najlepsze rzeczy, ale trzeba umieć zachować gdzieś umiar. Nie przemawia do niego także argument, że można niektóre rzeczy pożyczyć czy kupić po kimś, w końcu małe dzieci aż tak nie niszczą. Skoro jego dziecko musi mieć swoje własne i z wyższej półki to niech płaci za swoje. Co gorsza, coraz częściej nie ustala ze mną wydatków na dziecko, stawia mnie pod ścianą. Gdy trzeba kupić kombinezon, bierze ten, który mu się podoba najbardziej i kupuje. Na cenę patrzy, dopiero gdy mam oddać połowę. Tłumaczy, że to coś co i tak trzeba było kupić.
To niesprawiedliwe?
Z jednej strony obecna metoda jest sprawiedliwa i zastanawiam się, czy on jednak nie ma racji? Z drugiej czy takie funkcjonowanie, bez uwzględniania sytuacji drugiej strony, jest rodzinne i się sprawdzi na dłuższą metę? Świetnie się dogadujemy w kwestii prowadzenia domu, wychowania dziecka i innych spraw w związku. Obawiam się jednak, że kwestia pieniędzy może wywołać kolejne niepotrzebne konflikty i wpłynąć niekorzystnie na nasze relacje.
Może cię zainteresować także: "Wspólne konto i pieniądze? A w życiu!" Jak wygląda małżeński portfel Polaków