"Przyjaciółka zaczęła się mną wyręczać". Czytelniczka zdradziła, dlaczego rozpadła się jej przyjaźń

List do redakcji
Z moją najlepszą przyjaciółką poznałyśmy się na studiach. Połączyło nas niemal wszystko: podobne zainteresowania, spojrzenie na świat i bardziej przyziemne rzeczy takie jak status materialny. Razem przeżywałyśmy egzaminy, zawody miłosne i pierwsze prace. Obie jechałyśmy na tym samym wózku – łączyłyśmy naukę i dorywczą pracę, żeby jakoś utrzymać się w dużym mieście. Nie wydawałyśmy pieniędzy na knajpy i ciuchy, bo nasze pensje wystarczały na skromne utrzymanie. A żadna z nas nie mogła liczyć na wsparcie finansowe rodziców.
Najlepsza przyjaciółka zaczęła mnie wykorzystywać i się mną wyręczać. fot. Pixabay

Wszystko się zmieniło

Kiedy skończyłyśmy studia i zaczęłyśmy pracę nasze drogi nieco się rozeszły. Wciąż się widywałyśmy, ale wiadomo, że każda z nas miała nowe obowiązki. Mimo że skończyłyśmy te same studia, zaczęłyśmy pracę w zupełnie różnych zawodach. Miałam wrażenie, że moja przyjaciółka nie za bardzo wie, co chciałaby robić – często zmieniała pracę i na każdą narzekała. Wkrótce poznała faceta i bardzo szybko się zaręczyła.

Kiedy ja skupiałam się na pracy i poszerzaniu moich kompetencji, zapisywałam się na kursy i uczyłam nowych języków, ona była zajęta wybieraniem sukni ślubnej i planowaniem wesela. Gdy dostałam w pracy awans i sporą podwyżkę, poszłyśmy uczcić to do restauracji. Wydawało mi się, że wcale nie cieszy się z mojego sukcesu i zmian, które dzięki niemu zaszły – kupiłam mieszkanie w wymarzonej dzielnicy, zmieniłam samochód na lepszy, pierwszy raz od dawna mogłam pozwolić sobie na urlop.


Za to ona zaczęła coraz więcej mówić o pieniądzach – swojego narzeczonego. Nie pytałam o to, ale wiedziałam, ile ma oszczędności, ile zarabia, co ma jego rodzina. Temat pieniędzy nagle zaczął pojawiać się na każdym naszym spotkaniu. A ona, wiedząc że w końcu zarabiam więcej, zaczęła unikać rozliczeń ze mną.

Znaki ostrzegawcze

Mamy urodziny w podobnym terminie i zawsze organizowałyśmy je razem – najpierw w mieszkaniu, które kiedyś wynajmowałyśmy, a później zapraszałyśmy wspólnych znajomych do pobliskiej knajpki i dzieliłyśmy rachunek na pół.

Jednak od jakiegoś czasu wszystkie tego rodzaju wydarzenia chciała organizować u mnie w domu. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby się do nich dokładała albo coś przygotowywała. Robiąc jedną z takich wspólnych urodzinowych imprez u mnie w domu, podzieliłyśmy się tak, że ona przygotuje słone przekąski, a ja słodkie.

Dwa dni sprzątałam mieszkanie, udekorowałam je balonami, zdążyłam urządzić zbiórkę wśród gości przyjęcia na prezent urodzinowy dla niej – markową torebkę, która bardzo jej się podobała, a na którą było jej szkoda pieniędzy. Zrobiłam też dla nas tort i muffiny, zamówiłam bezę w naszej ulubionej cukierni.

Na przyjęcie zaprosiłyśmy dziesięć osób. Moja przyjaciółka, mimo że teoretycznie była współorganizatorką imprezy, spóźniła się dwie godziny. Czekaliśmy z tortem i prezentem dla niej, bo okazało się, że tylko ja wpadłam na pomył ze zorganizowaniem większego prezentu. Ja, od niej także, dostałam książki, dwa wina i czekoladki, które znajomi mi wręczali już na wejściu. Jej prezent wręczyliśmy wspólnie, chwilę po torcie. Czułam się, jakby to były tylko jej urodziny.

Ale najgorsze było i tak to, że przyszła na imprezę z paczką chipsów i paluszków – których zresztą sama nigdy nie je, bo mówi, że są niezdrowe. Posiedziała dwie godziny i w zasadzie jako pierwsza wróciła do domu. Z ekstra prezentem, po fajnej imprezie, której ani nie musiała przygotowywać, ani po niej sprzątać.

To nie był numer na raz

W miarę, gdy jej życie prywatne się rozwijało, takich sytuacji było coraz więcej. Wybrała mnie na świadkową na swoim ślubie i chciała zorganizować przyjęcie zaręczynowe w moim mieszkaniu. Scenariusz z urodzin się powtórzył jednak nie tylko wtedy – podobna sytuacja była, gdy po przyjęciu zaręczynowym przyszedł czas na przyjęcie… z rozdaniem zaproszeń ślubnych.

Jakby na to nie patrzeć – w ciągu zaledwie roku zorganizowałam jej, wliczając także wieczór panieński, cztery imprezy. A gdy próbowałam się wymigać od organizowania kolejnych imprez w moim domu, brała mnie pod włos, że możemy spróbować u innej koleżanki, ale w końcu to ja jestem świadkową…

Czas na ślub

W organizację ślubu i wesela praktycznie się nie angażowałam. Wtedy zdziwiło mnie, że moja przyjaciółka zamiast kwiatów albo wina poprosiła gości, by przynieśli pampersy, które chce przekazać na charytatywny cel. Pozytywnie mnie to zaskoczyło, bo nigdy się nie angażowała w działalność charytatywną, a ostatnimi czasy zaczęłam coraz częściej myśleć, że interesuje się tylko sama sobą.
Ale dwa miesiące później przyznała się, że już biorąc ślub wiedziała, że jest w ciąży. Wtedy wielu naszych znajomych, którzy byli na ślubie, zaczęło podejrzewać, że zasłaniając się wsparciem zbiórek charytatywnych, chciała oszczędzić na przyszłych wydatkach związanych z dzieckiem. I po prostu wziąć, to co na ślubie zebrała...

Dziecko to nowe wydatki. Dla przyjaciół

Wiadomość o ciąży przyniosła kolejne okazje do urządzania imprez. Nie zgodziłam się, by organizowała u mnie baby shower, więc zorganizowała je u przyszłej matki chrzestnej. Scenariusz się powtórzył, ale tym razem moja przyjaciółka przerosła samą siebie.

Choć nie zdradziłyśmy jej, co planujemy kupić w prezencie, wysłała nam listę, z której miałyśmy coś wybrać. Najtańszym prezentem był laktator za 700 zł, a najdroższy… wózek za 1500 zł. Do każdej pozycji podała link odsyłający do sklepu, żebyśmy wiedziały, które modele ją interesują.

Całe przyjęcie spadło – tym razem – na głowę innej naszej koleżanki. Przyszła mama wkroczyła na imprezę z paczką chipsów i wyszła, zanim impreza się skończyła. A że koleżanka niezbyt się przygotowała, to cała impreza kręciła się wokół jednej zamówionej na szybko pizzy. Po urodzeniu dziecka nie było lepiej – chrzciny zorganizowała jej kuzynka, a jak się później okazało – każdy gość dostał wiadomość z prośbą, by po drodze na przyjęcie kupić pampersy, bo się skończyły.

Do tej pory pamiętam, jak biegnąc do kościoła w szpilkach, szukałam po drodze drogerii, żeby kupić pieluchy, które od razu wylądowały w bagażniku samochodu. Bo, mimo że myślałam, że to sytuacja podbramkowa, to był kolejny sposób na wykorzystanie znajomych.

W tamtym okresie niemal za każdym razem było tak samo. Gdy mnie do siebie zapraszała – i choć nigdy nie przyszłam do nikogo z pustymi rękami – chciała, żebym kupiła po drodze mleko, albo przy okazji dwa, to nie będzie musiała iść do sklepu. Gdy zapraszała na herbatę, okazywało się, że mam kupić własną. A przy okazji cukier, bo się skończył. Ale otworzy go później, bo jednak jest trochę w cukiernicy.

Historia bez happy-endu

W wakacje zaproponowała mi, żebym pojechała z nią na weekend do jej rodziców na Mazury. Przekonywała, że posiedzę sobie nad jeziorem, pooddycham świeżym powietrzem i jak się okazało – przypilnuje dziecka, gdy ona pójdzie z rodziną na wesele siostry ciotecznej i poprawiny.

Jednak czarę goryczy przelał jej ostatni pomysł – gdy wyprowadzała się z mężem z wynajmowanego mieszkania, w ich nowym domu trwał jeszcze remont. Wymyśliła więc, że do czasu odbioru, mimo że jej siostra mieszka w tym samym mieście co my, wprowadzą się do mnie. Jak mówiła, w końcu mam dodatkowy pokój, mieszkam sama i to nie potrwa dłużej niż… miesiąc. Gdy dorzuciła do tego jeszcze "prośbę", żebym "zrobiła coś na ten czas z moim psem, bo nie chce zwierząt przy dziecku", coś we mnie pękło.

Od tamtej pory nie widziałyśmy się ani razu – powiedziałam jej wprost, co czuję i że mam wrażenie, że zaczęła kalkulować naszą przyjaźń. W odpowiedzi usłyszałam, że… przecież sama się chwaliłam, że lepiej zarabiam i nie mam rodziny, więc to nie jest chyba problem, żebym za coś zapłaciła więcej i jej trochę pomogła.