Przyjaciółka zrujnowała moją firmę - historie prawdziwe
KoBBieciarnia
02 lutego 2016, 17:10·4 minuty czytania
Publikacja artykułu: 02 lutego 2016, 17:10 Kiedy przychodzę na rozmowę z Ewą (imię zostało zmienione na potrzeby artykułu), moim oczom ukazuje się stylowa szatynka w okolicach 40. Elegancki ubiór, starannie dobrana biżuteria, drogi telefon. Na pierwszy rzut oka widać, że Ewa z powodzeniem prowadzi dobrze prosperującą działalność. Na drugi – okazuje się, że wszystko co aktualnie widzę przed oczyma, to jedynie relikt przeszłości, fasada. Drogi zegarek, telefon, markowe ubrania - już za niedługo Ewa pożegna się z luksusowym życiem. To wszystko dzięki przyjaźni, nietrafnie dobranej, nie do końca prawdziwej, a jednak – jedynej w jaką wierzyła. I tylko po oczach Ewy, odpowiadającej na kolejne moje pytania widać, że wraz z przyjaciółką, pożegnała też poprzednią – samą siebie.
Życie Ewy obserwowane z boku mogło wydawać się łatwe. Za łatwe. Córka inteligentów, wychuchane, najmłodsze dziecko w rodzinie. Choć w domu się nie przelewało, rodzice dysponowali wystarczającymi funduszami, aby posłać Ewę na filologię angielską. W trakcie studiów Ewa poznała Mariusza.
Studiował na tym samym kierunku. Odmiennie od Ewy nie marzył jednak by nauczać języków. Studia traktował czysto hobbystycznie. Mariusz pochodził z bogatego domu, rodzice posiadali własną szkółkę drzewek. Na tamte czasu uchodził w okolicy za najlepszą partię. Koleżanki gratulując Ewie zaręczyn zaciskały zęby. Ślub wzięli po niespełna roku, dziecko urodziło się dwa lata później.
Po skończeniu studiów Ewa rozpoczęła pracę w szkole. Oszczędności Mariusza szybko pozwoliły jej rozwinąć skrzydła. Niecałe cztery lata później Ela otworzyła małą szkółkę językową. Przez lata biznes Ewy rozwinął się z nieoczekiwanym powodzeniem. Trzy lata temu Ewa postanowiła pójść o krok dalej. Z nauczycielami co rzadszych w regionie języków i środkami zapożyczonymi od rodziców Mariusza, Ewa otworzyła średniej wielkości centrum językowe. Trochę na uboczu, z dala od centralnych sieciówek – stopniowo zyskiwało coraz większe powodzenie. I wszystko w tej bajce układałoby się jak należy, dopóki nie pojawiła się ona.
Gośka - przyjaciółka sprzed lat, najlepsza, nostalgicznie utracona przy okazji wyjazdu na studia. Pół życia później, powróciła na prowincję z dzieckiem i wyrokiem rozwodowym. Z zawodu księgowa, z charakteru raczej specyficzna. Nie potrafiła zorganizować się na miejscu. Kontakt do Ewy odnowiła zdawać by się mogło bezinteresownie. Tylko Ewa jakoś tak przypadkiem, po wszystkich tych utyskiwaniach przyjaciółki, uznała za nietaktowne nie zaproponowanie Gośce pracy w jej firmie. Gośka – nie posiadała się z radości, Ewa – wpierała nieufnemu mężowi, że najlepiej mieć przy boku zaufanych. Zrezygnowała z biura rachunkowego i powierzyła Gośce pełną księgowość, oferując intratną formę współpracy na odległość i sowite jak na prowincjonalne warunki wynagrodzenie.
Nie zawierały formalnej umowy, przecież sobie ufały. Gosia działała więc w tym zaufaniu, na podstawie udzielonego jej „Spółce” pełnomocnictwa. Dopiero przy okazji pierwszej kontroli Inspekcji Pracy, Gośka „dla porządku w dokumentach” zaproponowała spisanie jakiegoś papierka. Przygotowała umowę i podpisały ją na kolanie – przy okazji południowej kawy, podczas wizyty Gośki w firmie. Kontrola o umowę z księgową nawet nie zapytała. Ewie nie przyszło do głowy sprawdzić czy umowa była prawidłowa. Na sprawach księgowo-prawnych wcale się nie znała, zresztą - „Przyjaciółka by jej przecież nie oszukała”.
Potem Gosia pytała jeszcze raz po raz o jakieś faktury. Dla Ewy terminy tych zapytań nie miały jednak większego znaczenia. Przyjaciółka stanowiła dla niej synonim szwajcarskiego banku. Skoro czuwała nad księgowością firmy, „musiała przecież robić to dobrze”. Czasem wiarygodnie zdarzyło się także Gośce zagadnąć o inne dane finansowe firmy – jak utrzymywała - potrzebne jej do sporządzenia sprawozdań i bilansów. Na końcu tej historii, firmę Ewy odwiedziła kontrola z US.
Kontrola wykazała „jakieś” nieprawidłowości. Dla Ewy – kolejna porcja czarnej magii. Za namową męża udała się do prawnika. I okazało się. Że sprawozdania finansowe nigdy nie złożone, bilanse pewnie nawet nie wykonane, a faktury? Rozpłynęły się w powietrzu. Tylko Gosia ciągle zapewniała, że to wszystko tkwiło w jej komputerze, i już tylko czekało na złożenie, z lekkim opóźnieniem, nie z jej winy. Jeszcze do niedawna! – póki komputer nie uległ „krytycznej” awarii, a ona nie oddała go jakby nigdy nic do utylizacji. I jak na złość przy każdym kolejnym terminie planowanego spotkania w firmie Ewy, dziecko Gosi rozchorowywało się na dobre, kolejna ciotka umierała, albo ona łapała gumę w drodze na miejsce. Resztkami zdrowego rozsądku i okruchami lojalności, Gosia złożyła do Urzędu Skarbowego „czynny żal”, ale Urzędy mają dość „żałobników”. Kara była dotkliwa. Na tyle, żeby zmusić Ewę do zamknięcia firmy. Mąż nie pomoże w otworzeniu kolejnej – przecież ostrzegał.
Gosia i Ewa widziały się po raz ostatni na sali sądowej. Gosia z miną pokerzysty i notatką zaprzyjaźnionego prawnika, oświadczyła, że nie odda ani grosza, bo umowa którą spisała na swoją spółkę była przecież nieważna. W KRSie spółki jako drugi z członków zarządu widniał brat Gosi, a ten umowy nie podpisywał. Nienależyta reprezentacja spółki pozbawiła „papierku” ważności. Dziś już tylko Sąd ma szansę orzec, kto zawinił w tej przyjaźni... Dla Ewy wyrok już zapadł.
Redakcja Magazynu KoBBieciarnia.pl