"Nie zamawiał, ale jadł mój deser". Kobiety zdradziły, jak wygląda spotykanie się ze sknerą

List do redakcji
Na początku było niewinnie – proponował spacer w parku zamiast wyjścia do knajpy, a jak złapał nas deszcz, to przez dwie godziny siedzieliśmy w kawiarni przy jednej herbacie. Po kilku tygodniach zrozumiałam, że spotykam się ze sknerą z krwi i kości.
Jak odróżnić sknerstwo od oszczędności? fot. 123rf.com
Poznaliśmy się na parapetówce u wspólnych znajomych. Pierwsze wrażenie było naprawdę dobre – miły, radosny, a przy tym spokojny. Kogoś takiego mi trzeba – myślałam. Świetnie nam się ze sobą rozmawiało, szybko okazało się, że mamy podobne zainteresowania i bywamy w tych samych miejscach. Zaimponował mi tym, że gdy wychodził z imprezy bez ceregieli poprosił mnie o kontakt do siebie. Bez podchodów, bez szalonych intryg i gry w to, kto napisze pierwszy.

Towarzystwo cenniejsze niż kawa

Odezwał się całkiem szybko i po kilku dniach umówiliśmy się na pierwszą randkę. Zaproponowałam moją ulubioną kawiarnię tuż obok parku, który – jak wynikało z naszej rozmowy na imprezie – oboje bardzo lubimy. Tam też się umówiliśmy, jednak gdy przyszłam na miejsce, mój nowy znajomy stwierdził, że wolałby się przejść, rozprostować nogi po całym tygodniu pracy.


Chciałam wziąć kawę na wynos, ale wpadł na pomysł, żeby kupić coś po drodze. Pochłonięta rozmową i spacerowaniem tak naprawdę nawet nie zauważyłam, że finalnie tej kawy nie wzięliśmy – zresztą wtedy nie potraktowałabym tego jako sygnał ostrzegawczy. Wróciłam do domu i skupiłam się na przebiegu spotkania, zastanawiając się, kiedy będzie kolejne. Podobało mi się jego poczucie humoru, ciepłe spojrzenie i szczery uśmiech.

Grosz do grosza, będzie kokosza

Następna randka przebiegła podobnie, a na trzecie spotkanie poszliśmy już do lokalu. To była jego inicjatywa, ale czułam jakieś dziwne spięcie związane z tym, że w ogóle tam idziemy. Może dlatego, że kilka razy zdążył wspomnieć, że nie jada na mieście. W zasadzie to w całym mieście zna tylko jedną restaurację, w której był raz, kilka lat temu. Od razu, z miejsca, czułam wokół tego wyjścia jakąś niepotrzebną sztuczność, wzniosłość, jakbyśmy pierwszy raz w życiu szli do teatru i nie wiedzieli, jak się tam zachować.

Nie chciałam tego oceniać i myślałam, że po prostu nie każdy żyje tak jak ja. Nawet mi się to podobało, że wydawał się taki zrównoważony i oszczędny – pracował w bardzo rozwojowej branży i domyśliłam się, że jego podejście wynika nie z konieczności, a wyboru.

I tutaj zaczynają się już schody. Gdy wybraliśmy napoje i trzeba było uregulować rachunek, z grzeczności zaproponowałam, że mogę za siebie zapłacić, a w odpowiedzi usłyszałam, że zapłacę za nas następnym razem. Myślałam, że to zdawkowe, uśmiechnęłam się i wzięłam swój kubek. Jednak nie – gdy tylko usiedliśmy, mój potencjalny partner postanowił na gorąco wrócić do tematu i jeszcze dokładniej uściślić, że chciałby, abyśmy płacili na zmianę. – Tylko tak będzie sprawiedliwie – tłumaczył mi.

Choć zaczęłam się już poważnie zastanawiać nad tym, co takie zachowanie właściwie może zwiastować, jego zalety wydawały mi się być ważniejsze niż tych kilka krępujących, albo niezrozumiałych dla mnie sytuacji. Znowu się umówiliśmy, a że zaczął się październik i pogoda zrobiła się kapryśna, mimo jego propozycji kolejnych spacerów uparłam się, żeby iść do kawiarni.

Padał deszcz, wiał wiatr – przez dwie godziny siedzieliśmy więc w lokalu przy... jednej herbacie. Gdy zaproponowałam, że może zamówimy kolejną, albo weźmiemy deser, usłyszałam, że on nic nie chce. Było mi głupio przed kelnerką, więc zamówiłam ciasto, ale nie czułam się komfortowo, że jadłam sama. Mój kolega też nie, bo zapytał, czy dam mu… spróbować. Kiedy wzięłam rachunek – a była moja kolej płacenia – złapał paragon i policzył, ile ja zapłaciłam za jego herbatę, a ile on za moją. – Zapłaciłaś dwa złote więcej, więc muszę coś ci kupić następnym razem. Może czekoladę?

Po co ci nowa sukienka?

W ciągu kilku następnych spotkań było podobnie. Zaczęłam wyłapywać takie rzeczy, jak to, że nagle zaczyna oszczędzać moje pieniądze. Nie znał mojej sytuacji finansowej, nie wiedział, ile zarabiam, a jednak nagle zaczął mieć bardzo dużo do powiedzenia na temat moich pieniędzy. Gdy opowiadałam o imprezie firmowej i zastanawiałam się, w co się ubrać, od razu przechodził do tego, że chyba nie będę nic kupowała, że przecież mam ubrania. Gdy umówiłam się do kosmetyczki, pytał czy koleżanka nie może mi pomalować paznokci – będzie taniej.

Czarę goryczy przelała sytuacja, w której zaprosił mnie do kina i żeby oszczędzić kilka złotych na bilecie, przy kasie wyjął opakowania po słodyczach z kodem zniżkowym. – Koleżanka z pracy codziennie to je, ja to rzadko jem słodycze. Ona chyba nie wie, że można je wymienić na bilety – prężył się dumny. Wtedy pomyślałam, że nie dam rady odnaleźć się w relacji z osobą, która aż tak patrzy na każdy grosz. A mało tego – jest po prostu cwaniakiem.