Odwiedziliśmy "najlepszą szkołę na świecie". Nauka tutaj to spełnienie marzeń

Magdalena Konczal
Bez dzwonków czy podręczników, ale z piłkami zamiast krzeseł i nowoczesnymi metodami nauki – tak w wielkim skrócie można opisać podwarszawską szkołę No Bell. Odwiedziłam to niezwykłe miejsce i szybko przekonałam się, że edukacja naprawdę może wyglądać inaczej.
Odwiedziliśmy alternatywną szkołę No Bell fot. Maciej Stanik

Pierwsze kroki

To tutaj, Konstancin-Jeziorna. Wyskakuję z autobusu numer 251 na przystanku "Mirków – Szkoła". Jeszcze tylko parę kroków i zobaczę niepozorny szaro-niebieski budynek. Przekraczam jego próg i już wiem, czemu No Bell nazwano "najlepszą szkołą na świecie". Tutaj hasło "edukacja to relacja" widać jak na dłoni.
Wszystko dzieje się bardzo szybko. Nauczyciele i dzieci prześlizgują się między korytarzami, jest gwarno i od samego początku widać tutaj rodzinną atmosferę. Nie ma chodzenia w szeregu, ustawiania się przed klasą, są z kolei rozmowy nauczycieli z uczniami na korytarzach, a w powietrzu czuć twórczy chaos – ten ostatni element będzie towarzyszył mojej wizycie aż do ostatniej sekundy.


Spotykam się z Izabellą Gorczycą – dyrektorką szkoły No Bell. To serdeczna, ale też bardzo konkretna kobieta, która na edukacji zna się, jak mało kto. Pytam, skąd trzydzieści lat temu pojawił się pomysł na stworzenie tak innowacyjnej szkoły.
fot. Maciej Stanik
– Od zawsze byłam osobą, która chodziła własnymi ścieżkami – mówi Izabella Gorczyca. – Zaproszono mnie do zarządzania szkołą, zgodziłam się, ale tylko na pół roku, bo temat edukacji nie wydawał mi wówczas interesujący. W tym czasie uczestniczyłam w różnych kursach, szczególnie zaciekawił mnie montessoriański. Jeździłam po całym świecie, by zdobyć wiedzę, byłam samoukiem. Chciałam, żeby szkoła nie tylko była przyjazna uczniowi, ale dawała mu konkretne kompetencje życiowe.

Po chwili dodaje: – Duchem jestem rewolucjonistką. Zgodziłam się pomóc w zarządzaniu szkołą, ale do razu powiedziałam, że potrzebuję wolnej ręki, by móc rozwalić system. Miałam świadomość, że szkoła musi wyglądać inaczej.

To "inaczej" widać w No Bell już na korytarzach, ale także podczas lekcji. Jedną z nich mam szansę obserwować.

"Turlane opowieści" i pirackie przezwiska

Biorę sobie jedną z piłek i siadam na końcu sali. Część uczniów siedzi na krzesełkach, a część właśnie na piłkach – każdy może sobie wybrać, w jaki sposób będzie się mu wygodnie siedziało. Skakanie i przechylanie się nie jest zakazane – niektórzy właśnie tego potrzebują, by lepiej przyswajać wiedzę.

Ósmoklasiści nie mają ze sobą podręczników, ale szybko się okazuje, że wcale nie są one potrzebne. Wszystko znajduje się na platformie classroom – w przestrzeni internetowej. Nauczycielka tłumaczy uczniom, czym będą się zajmować przez najbliższe dni na zajęciach z języka polskiego. Cały cykl edukacyjny przyjmuje formę gry, podczas której dzieci zdobywają punkty za określone zadania.
fot. Maciej Stanik
– "Kurs" języka polskiego został przekształcony w formę gry, dlatego większość uczniów porusza się w takiej wolnej, edukacyjnej przestrzeni – tłumaczy Joanna Górecka, polonistka. – W danym semestrze jest jedna fabuła. Przenosząc się do owej fabuły "Wielcy Odkrywcy" (uczniowie) utrwalają pojęcia, zdobywają wiadomości oraz uczą się myślenia narracyjnego. Wykonując poszczególne zadania, gracze zdobywają łokcie kwadratowe. Każda "aktywność" to określona ilość owych punktów, czyli łokci.

Do rozgrywki nauczycielka stworzyła specjalną stronę internetową, która ma pomóc uczniom w realizacji zadań: – Znajdują się tam rozmaite zakładki, między innymi taka, która informuje "Odkrywców Zaginionego Archipelagu Radomia" o postępach. Rodzic również może śledzić, jakie zadania jego dziecko już wykonało – podkreśla polonistka. – Taka forma zajęć sprawia dzieciom dużo radości, skłania do kreatywnych komentarzy oraz wpływa korzystnie na motywację.

I rzeczywiście. Radosnych i kreatywnych komentarzy nie brakuje. Widać szczególną więź między nauczycielką a grupą uczniów. Toczy się rozmowa na temat benefitu, który uczniowie mają otrzymać po zdobyciu określonej liczby punktów. Dzieci żywo dyskutują, przedstawiają swoje racje, nie obawiając się, że powiedzą coś nie tak.

A ponieważ akurat w tym semestrze gra oparta jest na typowo pirackich klimatach, każdy z uczniów ma wybrać sobie pseudonim, którym odtąd będzie się posługiwał. Nie ma więc już Maćków, Szymonów, Karolin czy Adamów, są za to: Ziemowit, Romello Lakaka, Zbigniew Kucharski czy Macieks.

Każdy z uczniów ma swoją teczkę, a w środku poszczególne zadania do wykonania. Dzieci podchodzą i wybierają materiał, który akurat dzisiaj mają ochotę przerabiać.

– Zależy mi na tym, by uczniowie czuli się współgospodarzami. Chcę, by mieli wpływ na to, jak, kiedy i czego się uczymy. To jest zgodne z nowy nurtem wychowania, ale także z duchem pedagogiki Marii Montessori. Bardzo ważne jest nauczanie podmiotowe, dzięki któremu uczniowie nie stają się jedynie biernymi wykonawcami poleceń nauczyciela. Każdy może sobie wybrać z, jakim materiałem będzie pracował, ma moc sprawczą, decyduje o tym, czego się będzie uczył. Nauczyciel nie dyktuje numeru strony i zadania do zrealizowania – mówi polonistka.

I dodaje: – Skoro my, dorośli, nie chcielibyśmy przez cały rok codziennie czytać tej samej książki, to dlaczego zmuszamy do tego dzieci, ucząc je w oparciu o podręcznik? Wyzwolenie z granic narzucanych przez podręcznik dzieje się z pożytkiem nie tylko dla uczniów, którzy otrzymują spersonalizowane materiały, ale również z pożytkiem dla samych nauczycieli. Tworzenie materiałów edukacyjnych może być odświeżającym doświadczeniem przygotowującym do otwierania przed uczniami przestrzeni przygód poznawczych, może być wprowadzeniem do prawdziwej wolności – zaznacza Joanna Górecka.
fot. Maciej Stanik
Pokazuje mi też pudełka, w których znajdują się teczki, a w środku materiały dydaktyczne. Jest ich całkiem sporo: karty pracy, zadania, gry.

– Wszystko po to, by uczeń nie czuł szkolnej monotonii – dodaje.
fot. Maciej Stanik
Są tam na przykład "Turlane opowieści". Uczniowie rzucają kostkami i na podstawie wylosowanych obrazków, piszą opowiadanie. Polonistka przechadza się po sali, czasami siada na ławce. Żywo gestykuluje, gdy trzeba coś dzieciom wytłumaczyć.
fot. Maciej Stanik
Co chwila rozlegają się słowa: "A proszę Pani!". Właśnie dlatego podczas lekcji jest obecna także druga nauczycielka, która wyjaśnia i towarzyszy uczniom. I chociaż w klasie co jakiś czas słychać śmiech, to okazuje się, że wcale nie potrzeba podnoszenia głosu czy bata w postaci jedynek za pracę na lekcji. Wystarczy dać uczniom wybór i możliwość podejmowania własnych decyzji.

Dzwonka nie słychać, ale lekcja dobiega końca.

Na korytarzu

Szkoła No Bell to cały kompleks edukacyjny: od żłobka przez przedszkole, szkołę podstawową aż do liceum. A ponieważ chętnych jest coraz więcej, placówka ma w planach postawienie nowego budynku, którego projekt wisi na ścianie pokoju dyrektorki. Obok projektu znajdują się podziękowania dla nauczycieli i pani dyrektor.
fot. Maciej Stanik
Przemierzając korytarze, gdzieś między lekcją języka polskiego a geografii, zdążyłam jeszcze zauważyć, jak uczą się młodsze dzieci. Leżenie na piłkach i stolikach, przyjaźnie zaaranżowana przestrzeń i bliska relacja w stosunkach nauczyciel-uczeń jest w szkole No Bell czymś zupełnie naturalnym.
fot. Maciej Stanik
– Jeden z nowych nauczycieli opowiadał, że był mocno zaskoczony, gdy po kilku dniach od rozpoczęcia pracy podszedł do niego uczeń i powiedział, że chce się z nim zaprzyjaźnić. Ale tak to już u nas wygląda – śmieje się dyrektorka szkoły No Bell.

Nietypowa lekcja geografii

Jeden z uczniów siedzi na ławce, drugi buja się na piłce, a nauczyciel z pasją opowiada i rysuje na tablicy tajemniczą krainę. Uczniowie mają zgadnąć, co to za miejsce. W końcu padają odpowiedzi: tu są Chiny, tam Indie, Syberia i Japonia.

W tym roku dzieci będą uczyć się nie tylko o Azji, ale o wszystkich innych kontynentach. Od czego zaczną? To już zależy od nich samych. Zajęcia geografii w szkole No Bell pokazują, że zaliczenie konkretnego działu wcale nie musi kończyć się sprawdzianem.

Uczniowie mają do wyboru o wiele więcej innych możliwości: indywidualna rozmowa z nauczycielem, dobranie się w pary i zabawienie się w dziennikarza i eksperta, przeczytanie książki o konkretnym kontynencie – dziecko samo decyduje, w jaki sposób wykaże się wiedzą.
fot. Maciej Stanik
Nauczyciel geografii opowiada mi, czym zajmują się uczniowie podczas lekcji: niekiedy wychodzą w teren, czasami wykonują pracę własną, która rozpoczyna się na przykład od krótkiego filmu lub grają w wymyśloną przez pedagoga grę.

O tę ostatnią uczniowie podpytują z nieukrywaną ciekawością: "A będzie w tym roku gra?". Jan Czempiński wyjaśnia, że tym razem będą walczyć o bezpieczeństwo energetyczne na zajęciach dodatkowych, rywalizując z klasami licealnymi.

– Bardzo ważne jest to, by zastanowić się, czego my tak naprawdę oczekujemy od szkoły. Wyniki na egzaminie czy zdobyta przez uczniów wiedza to kwestie wtórne. Najbardziej zależy mi na tym, by zainteresować uczniów treściami, które przerabiamy. Dopiero to zainteresowanie może doprowadzić do zdobycia wiedzy czy dobrego wyniku na egzaminie – opowiada Jan Czempiński.

Widać, że geograf jest prawdziwie zafascynowany przedmiotem, którego uczy, a swoją pasją dzieli się także z dziećmi.

Szkoła marzeń

W szkole No Bell dzieci nie uczestniczą jedynie w zajęciach z języka polskiego, geografii czy matematyki. Są też przedmioty, których w tradycyjnych placówkach nie sposób spotkać. Jednym z nich jest inteligencja emocjonalna.
fot. Maciej Stanik
– Starsze dzieci podczas tych zajęć uczą się na przykład, jak mądrze zarządzać konfliktami, w jaki sposób radzić sobie ze stresem, czy jak być osobą asertywną – opowiada Izabella Gorczyca. – Młodsze poznają swoje emocje, dowiadują się, jak je rozpoznawać. Zazwyczaj w szkole 95% czasu poświęca się umiejętnościom twardym: dzieci uczą się języka polskiego, matematyki czy biologii. Ale równie ważne, jeśli nie ważniejsze, są umiejętności miękkie. Co z tego, że będziemy wybitni w jakiejś dziedzinie, kiedy nie mamy narzędzi do tego, by mądrze zarządzać sobą?

Dzieci, także te najmłodsze, uczą się odpowiedzialności za swoje decyzje, nie boją się powiedzieć: "Nie rozumiem, niech mi to Pani wytłumaczy", popełniane przez nich błędy wcale nie oznaczają porażki. Uczniowie – zgodnie z pedagogiką Marii Montessori – mają prawo do podejmowania własnych decyzji, w ten sposób uczą się samodzielności. Jednocześnie nie zostają pozostawione same sobie – każde dziecko ma tutora, do którego może zwrócić się z wątpliwością czy problemem.

– My w tradycyjnym systemie nie uczymy samodzielności. Nauczyciel wpuszcza uczniów do klasy i mówi: "Otwórzcie książkę na stronie osiemnastej. Zróbcie ćwiczenie numer pięć i osiem". I gdzie tu jest samodzielność? A później nagle oczekujemy od 18-latka, by był samodzielny – tłumaczy Izabella Gorczyca.

Chociaż w szkole No Bell nie ma dzwonków, podręczników czy ocen liczbowych, to dyrektorka wyjaśnia mi, że placówka czerpie także z tradycyjnych metod nauki.

– Nie boimy się łączenia różnych rzeczy. Niekiedy krótkie wykłady też są potrzebne, bo dziecko wszystkiego samo nie odkryje. Każda metoda jest dobra, ważna jest jednak różnorodność. Pamiętajmy też, że nie każda metoda będzie dobra dla każdego dziecka – mówi Izabella Gorczyca.
fot. Maciej Stanik
Jak podkreśla dyrektorka, kryzys są, bo wszyscy mamy wkodowany w głowie obraz szkoły, w której dzieci grzecznie siedzą przy ławkach i słuchają poleceń nauczyciela. Wówczas trzeba sobie nieustannie przypominać, jakiego absolwenta chcielibyśmy widzieć: zmęczonego edukacją i system ze szczątkową wiedzą, której po kilku latach zapomni czy świadomego, dojrzałego i odpowiedzialnego człowieka?

Najlepsza szkoła to szczęśliwi uczniowie

W 2018 roku szkoła No Bell zwyciężyła w międzynarodowym konkursie Edumission. Właśnie wtedy została nazwana "najlepszą szkołą na świecie". Słowa te nie są bez pokrycia, ponieważ placówka znajduje się w najwyższej staninie (skala stosowana w pomiarze dydaktycznym), co oznacza, że uczęszczają do niej uczniowie osiągający najlepsze wyniki w egzaminach.

Ale wyniki to jedno. Najważniejszą miarą powinno być zadowolenie uczniów, którego w szkole No Bell zdecydowanie nie brakuje.

– Kilka razy widziałam taki obrazek. Rodzic podjeżdża, by odebrać dziecko z naszej szkoły, a ono leci w drugą stronę, bo chce jeszcze zostać. Jedna mama opowiadała mi, że któregoś dnia zabrała dziecko do lekarza. W domu miała awanturę i usłyszała od dziecka: "mamo, ja nie chcę chodzić do lekarza w czasie szkoły, ale w sobotę", bo nie chciało opuszczać zajęć – śmieje się dyrektorka.
fot. Maciej Stanik
Opowiada też o wspólnocie, którą w szkole udało się stworzyć. Absolwenci dzwonią do nauczycieli, prosząc o porady. Wracają do swojej starej szkoły, by wspólnie świętować Wigilię. Uczniowie zajeżdżają rowerami pod budynek nawet w wakacje, "by zobaczyć, co tam słychać".

W rozmowie z Izabellą Gorczycą konfrontujemy własne doświadczenia szkolne i zgodnie dochodzimy do wniosku, że obie chciałybyśmy być uczennicami właśnie w takiej szkole. Opuszczam No Bell z uśmiechem na twarzy, mając nadzieję, że "najlepszych szkół na świecie" będzie coraz więcej.