Mam gdzieś, że nazywacie mnie kurą domową. Nie zamierzam wracać do pracy po urodzeniu dziecka

List do redakcji
"Zawsze byłam aktywną osobą, typową bizneswoman. Myślałam, że po urlopie macierzyńskim wrócę do pracy z nową energią. Ogarniając i dziecko, i karierę. Uważałam, że mamy, które skupiają się tylko na domu, są po prostu... nieambitne. Teraz sama podjęłam taką decyzję i wiecie co? Możecie nazywać mnie kurą domową, mam to gdzieś" – pisze do nas Dorota.
Nie chcę wracać do pracy po macierzyńskim. Mama, która woli być kurą domową Pexels.com
Zostałam mamą po trzydziestce, dlatego miałam okazję obserwować, jak dzieci zmieniają życie i podejście do pracy moich koleżanek. Wiele z nich wychodziło z domu do pracy z wielką ulgą. Były zmęczone "mamusiowym życiem".
O możliwości ubrania się elegancko i wypicia kawy przy biurku opowiadały jak o wielkim luksusie. Wracały z utęsknieniem do życia wśród dorosłych, bez porozrzucanych pieluch i rozmów o kolorze kupki i przepisie na zupkę.


Niektóre z nich zostawały jednak w domu i na nie patrzyłam zawsze z mieszanką zdziwienia i politowania. Nie powiedziałabym może, że są "leniwe" – nawet jako bezdzietna nie popełniłabym grzechu mówienia, że matka "siedzi" w domu z dziećmi.

Uważałam jednak, że są nieambitne i nieodpowiedzialne. No bo jak to tak? Wstajecie rano, cały dzień z dzieckiem, potem obiad dla męża, wieczorem kąpanie malucha i koniec?

Żadnych innych obowiązków, nowych wyzwań, żadnego rozwoju? Nic poza tym, co dzieje się w domu z tym małym człowiekiem przy boku, was nie interesuje, nie dotyczy?

Przecież to tak jakby się świat zatrzymał. To znaczy najgorsze jest to, że on się kręci. To wy wypadłyście z obiegu...

Do tego dochodzi luka w CV, a poza tym zależność od partnera, bo ile nie zarabiałby wasz mąż, to jednak zostając w domu z dzieckiem, nie macie żadnych własnych pieniędzy. I jasne, pieniądze w małżeństwie są wspólne, ale niezależność nie opiera się na zaufaniu do partnera.

No i na koniec: uważałam, że siedzenie z dzieckiem w domu jest najzwyczajniej w świecie nudne. Powtarzałam więc zawsze, że dziecko nie przysłoni mi kariery, nie stanie się celem w samym sobie – po prostu, że nie zostanę kurą domową, matką-Polką ani nikim takim. Nie ja.

Wreszcie urodził się Krzyś i przez pierwsze miesiące naprawdę dał mi w kość. Nie miałam siły na nic, nie sądziłam, że można tyle nocy nie spać i nadal funkcjonować. Przez myśl przechodziły mi nawet takie scenariusze, w których dziecka nie mam.

Śpię ile chcę, robię co chcę, moim jednym obowiązkiem jest praca 8 godzin dziennie i to były naprawdę przyjemne wtedy wizje. Po kilku miesiącach to się zmieniło. Wypracowaliśmy z Krzysiem swój rytm dnia czy nocnego karmienia.

Wcale nie czułam się do niego uwiązana, czułam że mam przy sobie istotkę, która mnie kocha i z której życia nie chcę ominąć nawet godziny.

Gdy zostawiałam go z tatą czy babcią, czułam, że mam wychodne, ale jednocześnie zastanawiałam się, czy nie ominie mnie jeden jego uśmiech, jedno gaworzenie.

Ale za parę godzin miałam go przy sobie. Tę sielankę przerwał koniec urlopu macierzyńskiego. Trzeba było wrócić do pracy. I to zaskoczyło mnie najbardziej. Nie to, że urlop wreszcie się skończył, ale to, że pomyślałam MUSZĘ wrócić, a nie CHCĘ wrócić.

Wróciłam. Poszłam do pracy i jedyne, co w niej robiłam, to zastanawiałam się, co się dzieje z Krzysiem. Do pracy złapałam dystans, okazało się, że to, czym tak stresowałam się latami, dzisiaj wcale nie jest tak ważne, gdy wiem, że dziecko czeka w domu.

I jeśli to w domu "nie uda się zrealizować celu", to będę mieć prawdziwy problem. W pracy myślałam o domu, a w domu ledwo wyrabiałam. Chciałam spędzić z dzieckiem jak najwięcej czasu, jednocześnie ogarnąć trochę dom i nie zapomnieć, że w ogóle mam męża.

Kończyło się tak, że musiałam wybierać między spędzaniem czasu z synkiem, porządkiem w domu, spotkaniem z mężem, a snem... Na nic nie starczało mi czasu, byłam jak dziecko, które ktoś na siłę ciągnie do przedszkola, a ja w głowie wyrywam się i płaczę, bo chcę po prostu pobyć w domu przy Krzysiu.

Po miesiącu wróciłam do domu i zostałam kurą domową na pełny etat. Wcale nie wstawałam z myślą, że jedyne co mnie czeka, to brudne pieluchy i obiad do zrobienia.

Wstaję z myślą, że nie ucieknie mi żaden moment z życia dziecka, że mam w życiu swój czas, żeby zwolnić – że zasłużyłam na taki właśnie moment.

Nie czuję się ani służącą dla męża, ani opiekunką do dziecka. Czuję, że wstaję rano wykonać sensowną pracę. Nie zrobić raport, który może zrobić każda inna osoba na moim stanowisku.

Nie biegam po domu jak szalona, nie zastanawiam się w pracy, co robi mój synek, nie wstaję o piątej, żeby ze wszystkim zdążyć, nie stracić nic z domu i z pracy.

Idę wychowywać małego człowieka, który jest tylko mój. I jeśli stracę jakiś czas z jego życia, to nigdy nie przeżyję tego ponownie. Czasem wydaję mi się jeszcze, że maluszkiem będzie wiecznie, a przecież już za chwilę nie będzie chciał się przytulać do mamy, bo to "obciach".

Jeśli zaangażowanie w najbliższe mi osoby i siebie robi ze mnie "kurę domową", to jest właśnie czas, kiedy chcę nią być. I naprawdę mam gdzieś, co inni o tym myślą.