Nie lubię rozmawiać z wami o kupkach i zupkach. Czy jestem gorszą mamą?

List do redakcji
"Znacie tę koleżankę, która nigdy nie chce gadać z wami o dzieciach? Przewraca oczami słuchając o brudnych pieluszkach, zupkach, kolce, ząbkowaniu i innych tematach pasjonujących młode rozgorączkowane matki? To ja. Tylko że nie jestem tą bezdzietną singielką z kotem. Sama jestem mamą, ale nie trawię towarzystwa innych mam. Od kiedy moje dziecko skończyło rok, spotykam się tylko z bezdzietnymi koleżankami" – pisze w liście do nas Ania.
Jestem matką i nie znoszę towarzystwa innych matek. Dość rozmów o dzieciach Kadr z serialu "Pracujące mamy" Netfliks

Nigdy nie lubiłam dzieci

Zawsze powtarzałam, że nie lubię dzieci. I zawsze wtedy słyszałam: "zobaczysz, będziesz miała swoje, to polubisz, jeszcze ci się zmieni, a poczekaj aż urodzisz". Urodziłam i wiecie co? Swoje dziecko oczywiście kocham i raczej lubię (przez większość czasu, nie non stop, każda mama wie, o czym mówię), ale za innymi nadal nie przepadam.
To nie jest tak, że moje dziecko jest "piękniejsze i mądrzejsze" od innych. Jest dla mnie najlepsze, bo jest moim dzieckiem. Nie dlatego, że jest maluchem w ogóle i okazuje się, że tutaj leży mój problem.


Gdy tylko zaszłam w ciążę, moje dzieciate znajome były święcie przekonane, że teraz nasza znajomość wejdzie na... wyższy poziom. No wiecie – nikt tak nie zrozumie matki jak druga matka.

Krąg wtajemniczenia tylko dla matek


Z bezdzietnej z kotem, która mogła się tylko przysłuchiwać ich rozmowom o nocnym ząbkowaniu i wtrącić czasem coś o tym, że też się ostatnio nie wyspałam, bo wpadł nowy sezon serialu na Netfliksie, miałam stać się kimś, kto nie tylko ich problemy zrozumie, ale też zapyta o radę. Jako starszych doświadczonych matek.

Urodził się Antoś i faktycznie moje znajome-mamy wykazały się wsparciem. Mogłam zapytać je, o co chcę, dzielić się zdjęciami niemowlaka, które wysyłałam wszystkim w ilościach hurtowych, a odpisywały głównie one – młode mamy.

Żeby odpocząć od dziecka – pogadajmy o dzieciach


Tylko że po czasie ekscytacja nową rolą weszła raczej w codzienną rutynę w nowej roli. Rutynę, od której potrzebowałam ucieczki. Pamiętam moje pierwsze do nich wyjście po porodzie, z Antosiem zostawał więc tata, a ja wychodziłam do koleżanek "trochę się rozerwać".

Rozerwanie się, jak się okazuje, polegało na słuchaniu o tym, jaki kolor kupy zaniepokoił ostatnio moją przyjaciółkę A. Przyjaciółka B chciałaby spróbować chustonoszenia, ale nie wie, czy da sobie radę z tym skomplikowanym wiązaniem.

Przyjaciółka C od godziny opowiada, że jej dziecko prawdopodobnie zdobędzie nagrodę Nobla, bo jest tak bystre, że jak słyszy na ulicy dźwięk "iiioooo" to krzyczy, że jadą strażacy. 3-letni geniusz.

Chciałam wyjść z małej domowej klatki "na przepustkę", a trafiłam do domu mam-wariatek. Poczułam się wtedy jak z innej planety, im bardziej chciałam oddalić się od macierzyńskich tematów, tym bardziej wracały one przy każdej rozmowie.

Spotkania przy śwince Peppie

Nie mówiąc już o tym, jak wyglądały same spotkania. Wyłącznie u jednej z przyjaciółek w domu, bo przecież na miasto żadna nie wyjdzie. Trzeba z kimś zostawić dziecko, trzeba umyć włosy i ugotować obiad mężowi (sic!), więc w grę wchodzą tylko domowe spotkania.

A w domu są nie kto inny, jak dzieci. Dzieci, które nawet jeśli mają kilka lat, nie potrafią bawić się same, których tata nie może wziąć do pokoju. Rozmowy wyglądają więc tak, że po pierwsze: nie wolno przeklinać, bo dziecko może usłyszeć (a to przecież najgorszy sposób demoralizacji).
Po drugie: trzeba mówić cicho, żeby dziecka akurat nie obudzić, nie zdenerwować albo zwyczajnie matkę też głowa boli od płaczu malucha, więc niech odetchnie dopóki dzieciak śpi.

Po trzecie: nie można słuchać muzyki, a nawet zmienić kanału w telewizji. Rozmowie o przecierach towarzyszy więc ryk świnki Peppy albo piosenka z "Psiego Patrolu".

Przy moich przyjaciółkach-matkach poczułam, że zaczynam się cofać. I nie zrozumcie mnie źle, bo macierzyństwo może być pasją i sensem życia. Ale dla mnie nie jest.

Znajomych nie szukam w przedszkolu

Zamiast wychodzić "do ludzi" przez spędzanie czasu z mamami, wchodzę w świat, który tym bardziej przypomina mi "najpierw jesteś matką, potem kobietą, potem sobą". A to bzdura.

Antoś ma już 4 lata i jeśli chcę, by poza przedszkolem miał bliższych kolegów, to jeszcze minimum przez najbliższe 5 powinnam zacieśniać kontakty z rodzicami, których poznam w przedszkolu czy szkole, ale jestem już pewna, że to się nie uda.

Nie pójdę na kawę z mamą Zuzi, żeby słuchać, że Antoś oświadczył się jej w przedszkolu. Nie chcę spotykać się z ludźmi, tylko dlatego, że jedyne, co nas łączy, to to, że mieliśmy pomysł postarać się o dziecko w podobnym czasie, a teraz dzieciaki trafiły do jednej klasy.

"Prawdziwe" wyjście oznacza dla mnie, jak kiedyś, wyjście ze znajomymi bez dzieci. Na którym najpierw jesteśmy sobą, dorosłymi ludźmi, przyjaciółmi, partnerami, a na końcu rodzicami, którzy akurat mają wychodne. Prawo do zabawy, lampki wina, przeklinania bez dziecka uczepionego przy nodze.

Dlatego na razie nie spotykam się z koleżankami, które mają dzieci. Przyjaźni nie szukam w przedszkolu, nie zamierzam też w szkole. No chyba, że znajdę mamę, która spotka się ze mną po to, żeby nie musieć spędzać czasu z innymi Matkami przez duże "M".