"Gdy wybuchło powstanie, miałam 5 miesięcy". Pani Magdalena przeżyła "koniec świata" kilka razy
1 sierpnia 1944 miała pięć miesięcy. Przeżyła lata powojenne, stan wojenny, wszystkie nieustannie ogłaszane "końce świata". Dziś, w czasach kiedy dominuje rozwój technologii, a życie zaczęło biec zupełnie innym torem, pani Magdalena Wojtczak opowiada mi o jej dzieciństwie i widmie powstania warszawskiego.
Jestem Warszawianką, od urodzenia mieszkam w Warszawie, na początku na ul. Tyszkiewicza. Ojca w trakcie powstania zabrali do Dachau, a ja i moje rodzeństwo razem z mamą zostaliśmy wysiedleni. Znaleźliśmy się aż w Olsztynie. Później jednak wróciliśmy do Warszawy. Obecnie mieszkam na Bródnie. Kiedy wybuchło powstanie, miałam pięć miesięcy.
Powstania Pani nie pamięta, to oczywiste. Jednak to historyczne wydarzenie z pewnością miało wielki wpływ na Pani życie.
Moja mama opowiadała wiele historii z powstania. Na przykład o przestraszonym psie dobermanie, który chował się, kiedy na Warszawę spadały bomby. Powszednim widokiem był obraz domów, które stały jedynie w połowie, bo ich druga część została zniszczona. U nas wyglądało to tak, że jeszcze przed wybuchem powstania rodzice budowali się na Wawrzyszewie.
Tydzień po wybuchu powstania ojciec wywiózł mamę właśnie na tę budowę. Wcześniej pakowali kołdry i inne przedmioty w domu na Tyszkiewicza do piwnicy. Wracając, ojciec został złapany przez Niemców i wywieziony do obozu.
Później, kiedy mama wróciła z nami do domu na Tyszkiewicza, z tych kołder nie zostało już nic, tylko pierze. Wszystkie poszwy i inne przedmioty zostały ukradzione, a dom, w którym wcześniej mieszkaliśmy, został całkowicie zniszczony.
Na początku mieszkaliśmy w piwnicach, później sąsiedzi udostępnili mamie lokum. Ojciec wrócił do Warszawy w 1946 roku. Po wojnie pracował w zakładzie handlowym. Wspominał, że w obozie musieli szukać w śmietniku obierków, by mieć, co włożyć do ust. Mam też jego zdjęcia ubranego w pasiaki. Tata opowiadał o tym, jak masa ludzi umierała w obozie.
Te historie do dziś mrożą krew w żyłach. Jak wrócił, to był bardzo wychudzony. Kiedy miał 84 lata, zaczął opowiadać rzeczy ze swojej młodości. Mówił wówczas po niemiecku.
fot. Maciej Stanik
Wysiedlono mamę z domu na Wawrzyszewie. Osoby wysiedlone Niemcy gnali w kierunku Pruszkowa, by móc ich wywieźć do Oświęcimia.
Niemiec mówiący trochę po polsku ostrzegł ich, że niedługo to miejsce będzie zrównywane z ziemią. Ja, bardzo malutka, moja trzyletnia siostra i starszy brat, który miał wtedy nogę w gipsie, musieliśmy ruszyć w drogę. Na pieszo dotarliśmy aż do Olsztyna, spaliśmy w jakiejś przybudówce. Mama trzymała mnie blisko swego ciała, więc gdy się posikałam, zamarzała, bo nie było, jak i gdzie się przebierać.
Później sprzedała mój bet, bo nie mieliśmy co jeść. Kupiła za to worek ziemniaków. Soliła je własnymi łzami, bo nie było nic innego. Jedyną wartościową rzeczą, którą mieliśmy była obrączka. Mama chciała ją oddać, by dostać dla nas chociaż kawałek chleba. Gospodyni zapytała się: "Czy umie pani robić na drutach?". Mama odpowiedziała, że tak i w ten zaczęła zarabiać na życie.
Pomagała tej pani także w ogrodzie. Później szyła – była samoukiem. Odpruwała rękawy bluzek, żeby zobaczyć, jak były przyszywane. A obrączki ostatecznie nie sprzedała. Dostałam ją w spadku i mam ją do dzisiaj.
Dwa dni po zakończeniu wojny mama zdecydowała się wrócić do Warszawy. To był styczeń, szła przez zamrożoną Wisłę, trzymała mnie na rękach, po dwóch stronach szło moje rodzeństwo, a na plecach niosła główkę od maszyny. Opowiadała tę historię, zaczynając od słów: "Dzieci, wy teraz macie źle? To ja przez zamrożoną Wisłę szłam...".
Mój ojciec po powrocie z obozu szukał mamy. Ona oczywiście dawała sygnały rodzinie i znajomych, gdzie się przemieszcza i dzięki temu ją znalazł. Później mieszkałam od 1947 r. do 1970 r. na ul. św. Wincentego razem z całą rodziną.
Jak przypominam sobie okres swojego dzieciństwa, to muszę przyznać, że dorastałam w pogodnym domu, nie było żadnych awantur ani wielkich konfliktów.
Pamięta Pani, jak wyglądała wówczas Warszawa?
Mam jedno wyjątkowe wspomnienie. Kiedy chodziłam do liceum, odbudowywany był Zamek Królewski. Pamiętam, że ja i inni uczniowie pomagaliśmy przy tym przedsięwzięciu. Nosiliśmy cegły.
Nie mam jednak zbyt wielu wspomnień z okresu wczesnego dzieciństwa, trudno mi mówić o wczesnych latach powojennych, ponieważ byłam zbyt mała, żeby coś pamiętać. Na pewno Warszawa jest dziś dużo bardziej rozbudowana. Bródno, na którym mieszkam obecnie, wówczas było wsią.
Oprócz tego jako nastolatka chodziłam do różnych klubów, gdzie odbywały się tzw. five'y od 17.00 do 20.00. Rodzice musieli dać mi pozwolenie na wyjście, ale jak już się poszło, to był wielki ubaw. W Warszawie nie było tak dużo klubów, jak w tej chwili. Teraz jest zupełnie inny świat niż za mojej młodości.
fot. Maciej Stanik
Powtarzano tragiczne historie, które miały wówczas miejsce. Mojej mamie często myliło się powstanie warszawskie z powstaniem w getcie. Opowiadała na przykład, że razem z sąsiadkami nosiła jedzenie ludziom, którzy znajdowali się w getcie.
Padało wówczas pytanie: w jaki sposób to robiły? Dwie kobiety, które znały niemiecki, zagadywały Niemców, a dwie kolejne przemycały pożywienie. Później, już po wojnie, rodzice zawozili nas na Stare Miasto, by pokazać nam, jak jest odbudowywane.
Gdyby miała Pani dać jedną radę młodym osobom dzisiaj, co by to było?
Żyć każdym dniem. Ja jestem po mastektomii dwóch piersi i brałam udział, razem z moją córką, w programie "Pomacaj się", który ma zachęcać do częstych badań. Mam rekonstrukcję jednej i drugiej piersi. Teraz się śmieję, że mam ładniejsze niż moja córka. Więc moją radą byłoby to, by młodzież żyła w pełni, bo każdy dzień jest bardzo ważny.
Może cię zainteresować także: "Ciągle to do nas nie dociera, że wojna to koniec człowieka". Ona nie pozwala jej zapomnieć