Zaczęło się od bólu ucha. Dziewczynka zmarła w ciągu 8 dni od diagnozy

Ewa Bukowiecka-Janik
Amelia urodziła się zdrowa. Była szczęśliwym, wyjątkowo spokojnym dzieckiem. Miała starszego brata i kochających zaangażowanych rodziców. Nie przypuszczali, że dziewczynka ma w ciele coś, co niebawem pozbawi ich ukochanej córeczki na zawsze.
Amelia Watkins zmarła 8 dni po postawieniu diagnozy. fot. facebook.com
Zapalenie ucha
Pierwsze objawy śmiertelnej choroby pojawiły się, gdy cała rodzina była w podróży. Ojciec Amelii służył w wojsku, więc wszyscy razem często się przeprowadzali. Tym razem przenosili się ze stanu Virginia do Kalifornii. Wówczas małej dokuczał ból ucha. Z czasem niepokojących objawów przybyło. Pojawiła się wysoka gorączka, całkowity brak apetytu oraz chęci przyjmowania płynów. Dziewczynka stała się rozdrażniona, była w stanie się uspokoić wyłącznie w ramionach mamy.
Rodzice byli oswojeni z myślą, że ich dzieci podczas podróży nie zawsze czują się i zachowują tak samo jak w domu. Jednak tym razem byli bardzo zaniepokojeni i wybrali się do szpitala. Lekarz potwierdził przypuszczenia o zapaleniu ucha, przepisał antybiotyki i odesłał rodzinę. Nie minęła doba, jak stan Amelii się pogorszył. Wzrosła gorączka. Rodzice dziewczynki zabrali ją ponownie na izbę przyjęć, jednak już w innym mieście. Tam uznano, że choruje ona na zapalenie płuc i jest odwodniona. Zmieniono sposób leczenia i przez kilka dni dziewczynka czuła się lepiej.


Poprawa trwała zaledwie kilka dni. Później stan zdrowia Amelii znów zaczął gwałtownie się pogarszać. Pojawiły się również dodatkowe objawy – dziewczynka wpadała w letarg, a jedno oczko miała mocno podkrążone.

Czytaj też: Cały czas chodzą głodne. To nie łakomstwo, lecz poważna choroba

Diagnoza nowotworu
Wtedy rodzice zabrali Amelię do Phoenix Children's Hospital. Tam lekarze zwrócili uwagę na powiększony brzuszek dziewczynki. Do tej pory rodzice śmiali się, że Amelka wygląda jak mały Budda. Jednak dla lekarzy był to powód do wykonania dodatkowych badań.

USG na początku nie wykazało niczego konkretnego – podejrzewano powiększenie wątroby. Zlecono kolejne badania. Niestety wieści nie były pozytywne – neuroblastoma czwartego stopnia. Guz okazał się tak duży, że lekarze nie podejrzewali nawet, że to, co widzą może być zmianą nowotworową.

Czytaj też: Jak rozpoznać nowotwór u dziecka? Lekarz zdradza 5 objawów

Szybko okazało się, że występują przerzuty na całe ciało. Guz był na węzłach chłonnych, kręgosłupie, kości udowej, kości szczęki i oczodołu (stąd jej sine oczko u dziewczynki), a także w szpiku kostnym. Onkolodzy twierdzili, że guz najprawdopodobniej zaczął rosnąć jeszcze w łonie matki. Choć lekarze zrobili wszystko, by uratować życie dziewczynki, było za późno.

W Polsce neuroblastomę diagnozuje się u około 70 dzieci rocznie. To niewiele. Jednak śmiertelność tej choroby jest ogromna – rak ten atakuje maleńkie dzieci i zabija połowę z nich. Nerwiak zarodkowy, bo tak inaczej nazywa się neuroblastomę, ma bardzo zróżnicowane objawy, dlatego żadnych niepokojących zmian nie należy ignorować.

Leczenie tego rodzaju raka miewa szczęśliwe zakończenie. Tak było w przypadku Julka Komajdy, który został zdiagnozowany w wieku dwóch lat. W tej chwili chłopiec przechodzi badania, by kontynuować leczenie w USA. Samo zakwalifikowanie się na terapię to ogromny sukces Julka. Jego rodzice mają też powody, by wierzyć w ludzką dobroć – w ciągu trzech tygodni uzbierali na leczenie synka potrzebną kwotę 800. tys. złotych.

Czytaj także: Atakuje nagle, zabija co drugie chore dziecko. Julek walczy z guzem wielkości pomarańczy

Źródło: lovewhatmatters.com