
Rodzicielstwo uczy pokory szybciej niż jakikolwiek kurs rozwoju osobistego. Wystarczy kilka nieprzespanych nocy, by zrozumieć, że w tym świecie nic nie jest dane raz na zawsze – zwłaszcza święty spokój po zmroku. A kiedy dzieci postanawiają zorganizować nocny "zlot rodzinny" w łóżku rodziców, przysięgam, zaczynam wątpić we wszystko.
Rodzicielstwo uczy pokory
Rodzice małych dzieci i niemowlaków doskonale rozumieją powiedzenie o "oczach na zapałki". Każdy, kto wstaje w nocy na karmienia, zmienianie pieluch, tuli z powodu ząbkowania, regresów snu czy nawracających koszmarów – wie dokładnie, o czym mówię.
Sądziłam, że nocne wędrówki i druga rodzicielska zmiana zakończą się, kiedy dzieci pójdą do przedszkola. Ale wiadomo: wtedy dochodzi leżakowanie, kolejne regresy, nocne odreagowywanie stresów, z którymi maluch próbował sobie poradzić w ciągu dnia.
Dla wielu rodziców oznacza to nie tylko wspólne wieczorne zasypianie, ale też średnio dwie-trzy pobudki i ten dźwięk dobiegający z pokoju: przeciągłe "mamoooo!". Potem nadchodzi etap szkolny. Wydawałoby się, że siedmiolatek to już poważny człowiek, ktoś, kto wkracza w "bardziej dorosły" etap i wreszcie zacznie przesypiać noce.
Jasne – to prawda, o ile mamy do czynienia ze zdrowym dzieckiem, które potrafi radzić sobie z emocjami (choć nadal się tego uczy), rozładowuje stres na zajęciach sportowych i jeszcze w ciągu dnia zdąży podzielić się troskami z rodzicami, więc wszystko rozwiązujecie na bieżąco. Rzadkość, ale się zdarza.
I wszystko byłoby pięknie, gdybym w tej euforii, że moje dzieci od dawna nie urządzają nocnych pielgrzymek do naszego łóżka, nie zapomniała o jednym: w rodzicielstwie nic nie jest dane na zawsze.
Nocne wędrówki chorobowe
Przypomniałam sobie o tym kilka tygodni temu. Najpierw młodszy syn zachorował na szkarlatynę – więc albo ja spędzałam noce przy jego łóżku, kiedy gorączkował, albo on przychodził do nas, bo w chorobie najbardziej pragnął przytulenia. Brałam go w ramiona, spaliśmy razem, a moje plecy rano przypominały mi dobitnie, że czasy osiemnastu lat mam już za sobą.
Pomyślałam jednak, że przecież gdy ja jestem chora, też potrzebuję przytulenia i "ojojania". A dzieci przecież zaraz dorosną, przestaną chcieć się przytulać i odwiedzać mnie w nocy – i będę za tym tęsknić. Chyba.
Tyle że teraz jestem już na takim etapie przemęczenia, że marzę tylko o jednym: żeby moje dzieci przestały w środku nocy chcieć spać z nami. Bo kiedy po chorobie stęskniony pięciolatek wędruje do sypialni rodziców z przyzwyczajenia, a do niego dołącza jeszcze chory siedmiolatek, sytuacja przestaje być urocza. Łóżko przeznaczone dla dwóch dorosłych nagle staje się legowiskiem dla czwórki osób, z których dwójka, wierzgając nogami, rozkopuje się całą noc.
Tłumaczę sobie, że to etap i że wkrótce minie. Ale wiecie co? Jestem też w stanie szczerze przyznać, że najbardziej na świecie chciałabym, żeby dzieci przestały odwiedzać moje łóżko w nocy.
A jednak – jak to w rodzicielstwie bywa – kiedy już myślisz, że dotarłaś na szczyt i możesz triumfalnie postawić flagę "PRZESYPIAM NOCE", okazuje się, że był to tylko pierwszy punkt widokowy. Prawdziwe podejście dopiero przed tobą. I tak oto wróciłam do nocnych atrakcji, tylko w nieco innym wydaniu.
Jeszcze będzie pięknie. Kiedyś.
Bo choroba – rozumiem. Strachy nocne – bywa. Potrzeba bliskości – okej. Ale kiedy trzy tygodnie po wyzdrowieniu dzieci nadal przychodzą z przyzwyczajenia, jak gdyby nocne wspólne spanie było nową świecką tradycją, zaczynasz kwestionować absolutnie wszystko. Łącznie z tym, dlaczego to łóżko kupiliście w rozmiarze dwuosobowym, a nie "łoże hotelowe dla pułku wojska".
I niech mi ktoś powie, że rodzicielstwo nie jest sportem ekstremalnym. Skok na bungee? Phi. Spróbuj spać między dwójką dzieci leżących w poprzek, z których jedno co 20 minut zmienia pozycję z "rozgwiazdy" na "wiatrak", a drugie oddycha ci w twarz powietrzem o aromacie antybiotyku. Jeśli po takim nocnym survivalu nie czujesz, że zdobyłaś kolejny level doświadczenia, to ja już nie wiem.
Powtarzam sobie: to etap. Minie. Za parę lat będę chodzić po domu i tęsknić za małymi stópkami tupiącymi nocą do mojego łóżka. Tylko że na razie wolałabym zatęsknić za tym już teraz i to przez kilka dni z rzędu.
I jestem w stanie przyznać – bez wstydu, bez owijania w bawełnę, bez instagramowego lukrowanego macierzyństwa: najbardziej na świecie chciałabym znowu spać jak człowiek. Na dwóch poduszkach, w jednym kołderkowym terytorium, bez małych łokci wbijających mi się w żebra. Amen.
