
Nie każdy rodzic marzy o integracji z innymi matkami czy ojcami na kinderbalu. Dla wielu to nie przyjemność, ale społeczny obowiązek, który trzeba po prostu przetrwać. Czy naprawdę musimy udawać, że rozmowy o niczym z obcymi rodzicami to część rodzicielskiego etosu?
Bycie rodzicem nie sprawia, że nagle wszyscy stajemy się otwarci, ekstrawertyczni i chętni do nawiązywania kontaktów z innymi rodzicami na placach zabaw czy podczas urodzin w salach zabaw.
Bycie rodzicem nie oznacza, że chcę gadać z innymi matkami
Sama nigdy nie byłam typem osoby, która łatwo wchodzi w small talki z innymi mamami, gdy przypadkiem nasze dzieci zaczynają się razem bawić. Rozumiem więc rodziców, którzy nie czują potrzeby zacieśniania więzi z rodzicami kolegów i koleżanek z przedszkola.
Jeśli ktoś zaprasza dziecko na urodziny do sali zabaw, rodzic nie ma obowiązku również uczestniczyć w imprezie. Oczywiście, gdy mówimy o młodszych dzieciach, opiekun często zostaje na kinderbalu, by wesprzeć rodziców jubilata w logistyce i opiece nad maluchami – ale to nie oznacza, że trzeba z każdym zacieśniać relacje i prowadzić rozmowy.
Ostatnio w tym kontekście przeczytałam pewien wpis na Threads, który pozytywnie poruszył mnie szczerością:
"Dzisiaj kolejny kinderbal i padło na mnie. Najchętniej wzięłabym sobie tablet do rysowania albo książkę, NO ALE to jest mniej społecznie akceptowalne od lampienia się w telefon, a nie chcę od samego początku uchodzić za aspołeczną wariatkę. Niech się przekonają o tym z czasem. Rozmowa nie wchodzi w grę, bo mam tych wszystkich rodziców w czterech literach i nie potrafię udawać, że jest inaczej" – napisała użytkowniczka o nicku muhikoon.
Muszę przyznać, że doskonale ją rozumiem, bo sama nie czuję potrzeby prowadzenia powierzchownych rozmów o niczym z matkami dzieci, które chodzą z moimi do placówki. Z większością z nich nic mnie nie łączy – poza spotkaniami na zebraniach i wymianą grzecznościowego "dzień dobry" na korytarzu w przedszkolu. Mam swoją grupę przyjaciół i znajomych, z którymi chodzę na kawę i pogaduchy.
Small talki rodzicielskie bywają męczące
Czasami – z racji zawodu – wchodzę w takie small talki, bo bywają dla mnie inspiracją do refleksji i pomysłów na nowe artykuły w portalu parentingowym. Ale to nie znaczy, że przy każdej okazji, gdy w sali zabaw pilnuję swojego dziecka, mam ochotę prowadzić rozmowy z innymi rodzicami.
Nie rozumiem, dlaczego w takiej sytuacji czytanie książki bywa uznawane za dziwactwo. Moim zdaniem scrollowanie smartfona jest większym nietaktem, a jednak siedzenie z telefonem w ręku nikt nie traktuje jako braku zainteresowania otoczeniem.
Może po prostu wciąż pokutuje przekonanie, że rodzice dzieci w podobnym wieku powinni się automatycznie "integrować" – jakby wspólne wychowywanie kilkulatków gwarantowało wspólny język i wspólne tematy.
A przecież bycie rodzicem nie unieważnia naszej osobowości, nie znosi naszych granic i nie zobowiązuje do udawania, że jesteśmy bardziej towarzyscy, niż w rzeczywistości. Każdy ma prawo przeżywać te chwile po swojemu – jedni chętnie zagadają, inni wykorzystają ten czas, by przez godzinę wreszcie w spokoju coś poczytać.
Może więc, zamiast oceniać, że ktoś "izoluje się" albo "nie potrafi odnaleźć w grupie", warto po prostu zaakceptować różne style bycia rodzicem. Nie wszyscy mają potrzebę budowania mikrospołeczności w każdej sytuacji, w której pojawiają się inne mamy i ojcowie.
Rodzicielstwo to nie klub towarzyski z obowiązkową integracją. To raczej wspólna, równoległa podróż – każdy ma swój rytm, swoje granice i własny sposób na przetrwanie kinderbalu. I dobrze, że nie wszyscy robimy to tak samo.
