
Jesień dla matek przedszkolaków to nie kolorowe liście i gorąca herbata, tylko kaszel, katar i ciągłe wizyty w aptece. Dzieci chorują jedno po drugim, a kiedy wreszcie wracają do formy, przychodzi kolej na mnie. I wtedy dopiero zaczyna się prawdziwy maraton – bo matka, nawet z gorączką, nie ma prawa się rozłożyć.
Rodzice zwykle nie przepadają za jesienią i mają ku temu wiele powodów. Niby uczniowie wracają do szkół, a młodsze dzieci do przedszkola, więc wszyscy w domu po wakacjach wdrażają od nowa rutynę. Rodzice mogą odetchnąć od ciągłego organizowania dzieciom opieki i aktywności.
Jesień "dojeżdża" rodziców
Niby plan dnia jest bardziej przewidywalny, choć często przeładowany po brzegi. Wrzesień to ciągła gonitwa – załatwianie spraw związanych z nowym rokiem szkolnym, upychanie zajęć dodatkowych w domowym grafiku i chodzenie na zebrania szkolne oraz przedszkolne.
Kiedy to wszystko już się jakoś unormuje, przychodzi październik – robi się chłodniej, częściej jest szaroburo i pada deszcz.
Wtedy też najczęściej wszystkim spada odporność. Mniej wychodzimy na świeże powietrze, ubieramy się nieodpowiednio do pogody, więc łatwiej o infekcje. Dzieci łapią zarazki prawie z powietrza, a przez to, że budują swoją odporność, przedszkolaki i uczniowie pierwszych klas chorują nawet po kilka razy w sezonie jesienno-zimowym.
Znam to z własnego doświadczenia – w czasie chodzenia moich dzieci do przedszkola przerobiliśmy chyba wszystkie możliwe zakażenia bakteryjne i wirusowe. Trzydniówki, bostonki, jelitówki – to choroby, które przedszkolaki przynoszą do domu właściwie co sezon, jesienią lub wiosną.
Nabieranie odporności przez chorowanie
Prawda jest taka, że małe dzieci muszą w przedszkolu chorować. Tam pierwszy raz mają styczność z różnymi drobnoustrojami, które w dużym skupisku ludzi szybko migrują. Do tego kilkulatki dopiero uczą się higieny, więc o zakażenia nietrudno.
No i wszyscy pediatrzy powtarzają, że przedszkolaki chorują, bo w ten sposób budują swoją odporność, którą później mają przez całe życie. Niestety, to budowanie odporności dziecka zwykle odbija się na rodzicach. W moim przypadku – głównie na matce.
Kiedy kilkulatki chorują, zwykle ich kiepskie samopoczucie trwa 2-3 dni. Jeśli wdrożone jest odpowiednie leczenie, w ciągu tygodnia przedszkolak jest już w pełni sił i wraca do placówki. Niestety, z moich kilkuletnich doświadczeń wynika, że dzieci to chorowanie znoszą łagodnie, przechodzą szybko i zaraz o nim zapominają. Gorzej, że te wszystkie wirusy i bakterie zazwyczaj przejmuję od nich ja.
Rodzice nie mają czasu na chorowanie
A matki nie chorują tak jak przedszkolaki. Nie mają czasu leżeć, odpocząć – żyją w biegu i ciągłym stresie, wciąż gdzieś gonią, pracują zawodowo i załatwiają miliony spraw. A w takich warunkach choroba nie trwa 2-3 dni, tylko ciągnie się nawet dłużej niż tydzień.
Dorośli może i mają lepszą odporność i z powodu byle kataru nie muszą kłaść się do łóżka, ale jeśli już zarażą się czymś poważniejszym od dzieci, zwykle chorują gorzej niż one. Przynajmniej ja mam takie doświadczenie.
Kiedy organizm nie ma kiedy odpocząć, nie ma czasu na regenerację, naturalne jest, że dłużej walczy z infekcją. Dorośli gorzej też znoszą choroby, bo nie odpoczywają – tylko mają w głowie tysiące zadań, których nie wykonają z powodu niedyspozycji, rozmyślają o planach, które ulegną przesunięciu, i sprawach, których "nie dowiozą".
Ja co sezon drżę przed rotawirusami i grupą, bo moje dzieci przechorowują je w 2 dni, a ja męczę się tydzień i moje samopoczucie jest zawsze gorsze niż ich.
Z biegiem lat nauczyłam się podchodzić do tych jesiennych chorób z większym spokojem. Wiem, że to część przedszkolnego życia, której nie da się całkiem uniknąć. Staram się więc nie panikować przy każdym katarze, tylko zadbać o to, żeby dzieci miały czas na odpoczynek i regenerację.
I żebym ja też miała chwilę dla siebie, kiedy tylko się da. Bo choć jesień bywa trudna, to przecież zawsze w końcu mija – a po niej przychodzi trochę spokojniejsza zima i nadzieja, że tym razem wszyscy przetrwamy sezon bez większych strat.
