Na grupie rodziców tysiące wiadomości o niczym. Gdy trzeba pomóc – cisza
Na grupie rodziców tysiące wiadomości o niczym. Gdy trzeba pomóc – cisza Fot. Storyblocks

Grupy rodziców w szkołach i przedszkolach potrafią być bardzo aktywne – ale głównie wtedy, gdy dyskutuje się o błahostkach. Kiedy pojawia się konkretna prośba o pomoc, często zapada cisza. To zjawisko przypomina "efekt widza", czyli rozłożenie odpowiedzialności na innych.

REKLAMA

Rodzice piszą na grupach klasowych o wszystkim

Jakiś czas temu pozwoliłam sobie w felietonie na osobistą wyznanie o tym, że grupy dla rodziców potrafią być irytujące – niezależnie czy dotyczą rodziców dzieci w przedszkolu, czy w szkole. Sama zauważyłam, że najbardziej przytłacza mnie to, że tam prowadzi się zażarte dyskusje o niczym ważnym.

Godzinami ustala się wysokość składek, nie można dogodzić wszystkim rodzicom, a najbardziej kłócą się ci, którzy najmniej chcą się angażować w życie szkolne i nie chcą np. być w trójce klasowej. Kiedy jednak trzeba komuś pomóc, podać ważne informacje, nie ma nagle chętnych.

Po publikacji artykułu odezwała się do mnie znajoma, która opowiedziała mi o swoich doświadczeniach z grupami dla rodziców. Przyznała, że też często była zirytowana tym, że dostaje powiadomienia o kilkudziesięciu wiadomościach, z których żadna właściwie dla życia klasowego nie jest istotna.

Dodała, że od razu widać, którzy rodzice dzieci w klasie mają za dużo wolnego czasu, którego nie mają na co spożytkować. Najbardziej jednak zdenerwowała ją niedawna sytuacja, kiedy jej córka była chora. Dziewczynka w 2 klasie podstawówki została w domu z powodu zapalenia gardła i przez tydzień nie było jej w szkole.

Kiedy potrzebna jest pomoc, nie ma chętnych

Po pierwszych dwóch dniach nieobecności, moja znajoma napisała na grupie wiadomość z prośbą o udzielenie informacji o tym, jakie strony w ćwiczeniach uczniowie realizowali z nauczycielką na lekcji i ewentualnie co jest zadane do domu. Napisała po pracy, koło 16:00.

Do następnego dnia nie dostała choćby jednej zwrotnej wiadomości, choć sporo rodziców ją odczytało. Aż mi się nie chciało wierzyć, że nikt z grupy (a w klasie jest 20 dzieci) nie odpowiedział na jej prośbę.

Gorzej, kiedy po jeszcze jednym dniu ponowiła pytanie, a jedna mama odpowiedziała, że da znać wieczorem, jak wróci do domu. Nie zrobiła tego i nikt inny też już nie odpowiedział. Skończyło się tak, że znajoma bezpośrednio zadzwoniła do jednej mamy, którą dobrze zna.

Telefonicznie podała jej informację, do której strony dzieci zrobiły zadania w ćwiczeniach, przesłała też na Messengerze zdjęcia tego, co zrobili w zeszytach. Dopiero kiedy skierowała prośbę bezpośrednio do jednej osoby, to uzyskała potrzebne informacje, bo tak to się nikt nie poczuwał do tego, żeby jej pomóc.

W tłumie nie ma chętnych do pomocy

Jeśli chodzi o przestrzeń publiczną, to takie zjawisko nazywa się "efektem widza" lub "syndromem Genovese". Polega ono na tym, że im więcej osób jest świadkami sytuacji wymagającej pomocy, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że ktoś rzeczywiście zareaguje.

Dzieje się tak m.in. dlatego, że ludzie rozkładają odpowiedzialność na innych, a także boją się oceny czy własnego zaangażowania. Policjanci czy strażacy zawsze uczulają, by w takich sytuacjach prosić konkretne osoby o pomoc, bo to skuteczniejsze. W przypadku mojej znajomej to również zadziałało.

To jednak bardzo przykre, ze w grupie rodziców, która już się zna i będzie jeszcze ze sobą przez kilka lat, nikt nie poczuł, że powinien udzielić informacji na tak błahy temat jak praca domowa. Przecież to nie jest duży wysiłek zajrzeć do książek dziecka i napisać przedział stron albo zrobić zdjęcia w czasach, kiedy wszyscy mamy smartfony...

Czytaj także: