
Gosia swoje szkolne historie opowiadała mi przez dobrych kilkanaście minut. Kończyła jedną, zaczynała drugą. Temat dotyczący prac domowych i postawy uczniów w moim odczuciu jest najistotniejszy. Przytoczę to, co usłyszałam.
Totalny brak szacunku
– Na koniec każdych zajęć dyktuję, co jest zadane do domu. Te ćwiczenia mają utrwalić wiedzę, pomóc w przyswojeniu materiału. I co widzę? Grymasy niezadowolenia. Przewracanie oczami. Szeptane komentarze. Praca domowa nie jest długa ani skomplikowana, ale sama jej obecność budzi sprzeciw. Wiesz, próbowałam tłumaczyć, że to dla ich dobra. Bez skutku.
Najbardziej zaskoczyło mnie jednak zachowanie poza szkołą. Uczniowie, których uczę, udają, że mnie nie widzą. Kiedy spotkamy się gdzieś na ulicy, nie mówią: "Dzień dobry", odwracają głowy, patrzą w telefon, przechodzą na drugą stronę ulicy. Zachowują się tak, jakby mnie nie znali, albo nie widzieli. To boli. Uczyłam ich szacunku, a teraz czuję, że go nie ma.
Czy zadawanie pracy domowej to aż tak wielka "kara"? Czy wymagam za dużo? Czy naprawdę nauczyciel, który chce, by uczniowie się rozwijali, musi mierzyć się z taką niechęcią?
W szkole wymaga się od nas zaangażowania. Rodzice pytają o wyniki, dyrekcja o skuteczność. Ale jeśli próbujemy wprowadzać systematyczność i odpowiedzialność – spotykamy się z odrzuceniem. To frustrujące.
Tak się zastanawiam, może to rodzice powinni porozmawiać z dziećmi? Wytłumaczyć, że nauka to proces, a nauczyciel nie jest wrogiem? Może warto wspólnie zastanowić się, skąd bierze się taka postawa?
Nie mówię ci tego, by narzekać. Po prostu chcę zrozumieć. I mieć nadzieję, że coś się zmieni – tak mi mniej więcej powiedziała.
I choć chciałbym ją pocieszyć i przywrócić wiarę w tych uczniów, to niestety, ale sama nie jestem w stanie zrozumieć ich sposobu myślenia i postępowania.