logo
Rodzice uważają, że to nauczyciele są winni zachowania uczniów. fot. PIOTR KAMIONKA/REPORTER/EastNews
Reklama.

Nauczyciele sami dają sobie wejść na głowę

Mój syn kończy w tym roku szkołę podstawową i od września idzie do liceum. Przeczytałam ostatnio list nauczycielki, która narzeka na uczniów podstawówki i nie mogę na niego nie odpowiedzieć. Uczę swoje dzieci kultury i tego, że nauczycielom należy się szacunek. Ale jednocześnie uczę je też, że szacunek to coś, co powinno działać w dwie strony.

Nie będę zaprzeczać, że są dzieci, które nie mają ochoty się wysilać. Są tacy uczniowie, którzy unikają obowiązków i szukają wymówek. Ale nie wmówi mi nikt, że to wyłącznie problem pokolenia. Wszędzie są ludzie bardziej i mniej zaangażowani – i wśród młodzieży, i wśród dorosłych. Moje pytanie brzmi: dlaczego nauczyciele pozwalają sobie wchodzić na głowę? Potem słyszą, że dziecko czegoś nie zrobi, bo być może wcześniej pedagog nie postawił jasnej granicy.

Dlaczego nauczyciele tak często traktują uczniów jak półgłówków, którzy nie mają prawa do własnego zdania, własnej opinii i nie należy im się nic poza obowiązkami? Skoro nauczycielka pisząca list wspomina, że dawniej dzieci zgłaszały się na wyścigi do ścierania tablicy, to może warto zapytać, co się zmieniło? Może kiedyś miały więcej motywacji, bo czuły się częścią społeczności szkolnej, a dziś są traktowane jak tania siła robocza, której zadaniem jest bezrefleksyjne wykonywanie poleceń?

Chcesz podzielić się swoim zdaniem na ważne rodzicielskie tematy? Napisz: martyna.pstrag-jaworska@mamadu.pl lub: mamadu@natemat.pl.

Zacznijcie od zmiany siebie

Tamta pani pisze o tym, że nikt nie chciał podejść i zetrzeć tablicy. A ja pytam – czy to faktycznie obowiązek ucznia? Czy nauczyciel w pracy też sprząta biurko swojego szefa, czy jednak każdy ma swoje zadania? Uczniowie nie odmawiają pomocy, jeśli czują, że są traktowani po partnersku, a nie jak osoby, które muszą spełniać każdą prośbę tylko dlatego, że ktoś starszy tak powiedział. Jeśli są traktowani z góry i słyszą ciągłe narzekania, że "kiedyś było lepiej", to trudno się dziwić, że nie chcą się angażować.

Nie zgadzam się na generalizowanie i robienie z całego pokolenia leni, którym na niczym nie zależy. Widzę, jak mój syn potrafi godzinami uczyć się do sprawdzianu, jak z kolegami organizuje pomoc dla młodszych uczniów, jak angażuje się w różne projekty – ale widzę też, jak często jest sprowadzany do roli kogoś, kto "ma słuchać i nie dyskutować". Jak ma być zmotywowany, skoro często jego zdanie się nie liczy, a każda próba negocjacji jest traktowana jako "bezczelność"?

To nie młodzież się zmieniła. To dorośli zmienili podejście do niej. I jeśli nauczyciele chcą szacunku i zaangażowania, to może warto zacząć od zastanowienia się, dlaczego ich uczniowie czują się tak, a nie inaczej. Może to nie tylko problem tego "wstrętnego pokolenia", ale też tego, że niektórzy nauczyciele nie potrafią dostosować się do nowej rzeczywistości i traktować uczniów jak partnerów w edukacji, a nie podwładnych.

Czytaj także: