Nikt nie chciał pomóc
Jestem mamą dziewięcioletniej dziewczynki, uczennicy trzeciej klasy szkoły podstawowej. Ostatni tydzień był dla nas trudny – córka się rozchorowała i przez kilka dni nie chodziła do szkoły. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, chciałam jej pomóc nadrobić zaległości, więc napisałam na grupie rodziców z klasy, prosząc o informację, co było na lekcjach. Prośba była prosta – wystarczyło napisać, które strony w ćwiczeniach trzeba uzupełnić i zrobić zdjęcia zeszytów.
Pierwszą wiadomość wysłałam w piątek po południu, myśląc, że ktoś szybko odpisze. Córka czuła się już lepiej, mogłaby sobie to wszystko pouzupełniać jeszcze przed weekendem. W końcu to nie jest żadna wielka sprawa – każdy może kiedyś znaleźć się w podobnej sytuacji. Sama pamiętam, jak, będąc uczennicą, chodziłam z zeszytami do chorych koleżanek, żeby mogły "odpisać sobie lekcje".
Minęła godzina, potem dwie, wieczór, noc... cisza. W sobotę ponowiłam pytanie. Zero reakcji. Wiem, że ludzie mają weekend i odpoczywają. Ja też to robię, ale gdy mnie ktoś o coś prosi, zwykle reaguję najszybciej, jak się da. W niedzielę napisałam jeszcze kilka razy, licząc, że może ktoś po prostu nie zauważył mojej prośby. I wiecie co? W końcu, w niedzielę o 21:00, ktoś raczył napisać, co było na lekcjach. O 21:00! Kiedy moje dziecko już wybierało się spać i następnego dnia o 8:45 zaczynało lekcje.
Nie oczekiwałam cudów. Nie chciałam, żeby ktoś specjalnie dla mnie robił nie wiadomo co. Wystarczyło kilka słów, że teraz nie możemy, ale wieczorem szybko cyknie zdjęcie albo poda zakres stron do uzupełnienia. Ale najwyraźniej to już za dużo. Przecież wszyscy jesteśmy zajęci, każdy ma swoje życie, swoje problemy. Rozumiem to. Ale czy naprawdę tak trudno poświęcić minutę, żeby pomóc innemu rodzicowi?
Zero empatii i życzliwości
Nie chodzi mi nawet o to, że ja się teraz żalę, bo córka nie miała lekcji. Chodzi o coś więcej – o zwykłą ludzką życzliwość, której, jak się okazuje, wcale nie można brać za pewnik. Mamy na Messengerze grupę rodziców, która w teorii ma służyć wymianie informacji i wzajemnej pomocy, ale w praktyce większość traktuje ją jak tablicę ogłoszeń, a nie przestrzeń do wsparcia.
I to nie pierwszy raz, kiedy zauważyłam ten brak solidarności. Kiedyś jedna mama prosiła o informację o zaginionej czapce dziecka – nikt się nawet nie zainteresował. Inna pytała o termin sprawdzianu – cisza. Ale jak tylko pojawi się temat składek albo wycieczek, nagle wszyscy mają coś do powiedzenia!
Zastanawiam się, czy naprawdę tak trudno być dla siebie odrobinę bardziej życzliwym. Przecież każdy z nas może się znaleźć w sytuacji, gdy potrzebuje pomocy. A potem ci sami ludzie będą się oburzać, że młodsze pokolenia są obojętne, że dzieci nie pomagają sobie nawzajem. Skąd mają się tego nauczyć, skoro my, dorośli, pokazujemy im, że liczy się tylko własna wygoda i czubek swojego nosa?
Nie wiem, może przesadzam, może jestem naiwna, ale wierzę, że wspieranie się nawzajem powinno być czymś naturalnym. A tymczasem okazuje się, że w rzeczywistości rodzic rodzicowi wilkiem.