Od kilku dni trafiam na artykuły i wpisy w mediach społecznościowych, w których toczą się dyskusje na temat prac domowych. Jedni krzyczą, by zlikwidować je zupełnie, inni uważają, że bez nich nie uda się przerobić przeładowanego materiału. Kolejni twierdzą, że mądrze zadane spełnią swoją rolę. I chyba każdy ma trochę racji, ale najważniejsze, by w tym wszystkim nie zgubić naszych dzieci. Do redukcji prac domowych podchodziłam sceptycznie, dziś jestem zachwycona.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Gdy we wrześniu dyrektor placówki, do której chodzi moja córka, ogłosił, że praca domowa może być zadawana zaledwie dwa razy w tygodniu, w sali można było usłyszeć pomruk niezadowolenia. Wielu rodziców uważa, że bez tego dziecko nawet nie sięgnie do podręcznika, więc jak się ma czegoś nauczyć? I to prawda.
Pojawił się sceptycyzm, bo to była taka trochę droga w nieznane. Tak duża zmiana to nowa sytuacja, która wymagała od nas, rodziców, przede wszystkim większego zaangażowania. Córka książki trzyma w szkole i w ubiegłych latach przynosiła je tylko, gdy było coś zadane, a przy okazji się uczyła. Teraz trzeba było ją nauczyć, że książki muszą do domu trafiać częściej, by mieć z czego systematycznie powtarzać materiał.
Minęło dwa i pół miesiąca, a ja jestem szczerze zachwycona. Prace domowe są znacznie rzadziej zadawane, za to dużo większe. Pojawiły się także ekstra zadania dla chętnych. Nagle córka ma więcej wolnego czasu i aż mnie dziwi jak dużo. Uczy się, jak rozkładać naukę, czy robić na raty większe projekty. Co ciekawe, ten "odzyskany" czas rzadko poświęca na zabawę. Teraz ma więcej siły i ochoty na udział w konkursach szkolnych czy innych inicjatywach. W czymś, na co ma na prawdę ochotę, a do tej pory brakowało sił.
Odzyskałam dziecko
Najbardziej cieszy mnie to, że w zasadzie odzyskałam moje radosne dziecko. Przez ostatnie dwa lata prace domowe, choć niewielkie, były zadawane każdego dnia. Odrabianie lekcji zazwyczaj kończyło się płaczem, bo po całym dniu w szkole siadanie do książek po godz. 17:00 przypominało walkę. Nie odpoczywała także w weekend. Mam wrażenie, że nasz świat kręcił się wokół prac domowych.
Choć w nich zazwyczaj nie pomagam, to musiałam do nich gonić potwornie zmęczone dziecko. Ta frustracja nad książkami przekładała się także na czas wolny. Była marudna przy rysowaniu, czytaniu książki czy graniu w planszówki, nawet przy zabawach z rodzeństwem. Ciągle była wycieńczona i płaczliwa.
Dziś są dni bardziej wymagające, ale i pojawiły się takie totalnie leniwe. Czy zauważyłam gorsze wyniki w nauce? Zupełnie nie! Widzę, jak ładują się jej akumulatory. Gdy ma siłę, sama bierze książki i działa. Na pewno ma znaczenie, że jest nieco dojrzalsza, ale ten luz, że "nie musi", naprawdę daje mega przestrzeń i czas na rozwijanie pasji i zainteresowań, szansę na to, by poczuła, że ma ochotę się nauczyć, poćwiczyć, poczytać coś więcej o tym, o czym pani mówiła na lekcji.