Podobno relacja z rodzeństwem jest dość skomplikowana. Jestem jedynaczką, więc nie przeżyłam tego na własnej skórze, ale obserwuję moje dzieci, które w stosunku do siebie operują całym wachlarzem emocji. Najgorsze są sprzeczki, kłótnie i nieporozumienia, nad którymi trudno zapanować.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Ubiegły weekend spędziliśmy w przyjacielsko-rodzinnym gronie. Dorośli i dzieci (nastolatki i niemowlęta). Spotkały się różne charaktery, całkowicie odmienne osobowości i dzieciaki wychowane w różnych domach. Spotkały się matki, które nie mogły się nagadać i ojcowie, którym do szczęścia nie było wiele potrzeba (ognisko i fajna muzyka zrobiły klimat).
Ta sama śpiewka
Nie wiem, skąd to się bierze, ale zawsze zbaczamy na ten sam temat: dzieci i wszytko, co ich dotyczy. Tak też było i tym razem. Rozmawiałyśmy o adaptacji w przedszkolu, wyzwaniach, jakie czekają nasze dzieci w szkole, zahaczyłyśmy też o kolonie i obozy. Nie zapomniałyśmy też o kłótniach między rodzeństwem, niewinnych popychankach i niezgodności charakterów.
Każda z nas miała inne spostrzeżenia w tym temacie (mam na myśli sprzeczki między dzieciakami). Jedna rozmawia i tłumaczy dzieciom aż do skutku, druga przykleja czerwone i zielone buźki na lodówce, trzecia zawsze szuka winnego i dąży do przeprosin. Niestety łączyło nas jedno: każda z nas odniosła porażkę. Bo o ile na początku myślimy, że mamy sukces, to przy kolejnej kłótni uświadamiamy sobie, że jesteśmy w punkcie wyjścia.
Nie osiągnęłyśmy tego, na czym nam zależało. Piski, krzyki i wrzaski, jakie dochodzą z dziecięcego pokoju, powodują, że matczyne serce zaczyna szybciej bić, a ciśnienie we krwi rośnie. Zakasujemy rękawy, podwijamy spódnicę i biegniemy do pokoju dzieciaków. Interweniujemy, zanim wydarzy się coś złego, zanim sprawy potoczą się tak, że nie będziemy wiedziały, jaki krok podjąć.
– Popełniacie podstawowy błąd – powiedziała Grażyna. Zaniemówiłyśmy i z zaciekawieniem słuchałyśmy, co ma nam do powiedzenia.
– Kiedy słyszę, że Olek z Filipem się kłócą, nigdy nie interweniuję. Czasami zamykam drzwi, by od tych wrzasków mi głowa nie pękła. Nie idę do nich nie dlatego, że jestem leniwa, ale dlatego, że wiem, że tak będzie lepiej. To nie są maluchy, które nie wiedzą, co jest dobre, a co złe. Które nie znają konsekwencji swoich działań.
To już prawie 6-letnie chłopaki, którym trzeba dać się "wykazać". Kłócą się, głośno dyskutują, ale po jakimś czasie zawsze dochodzą do porozumienia. Kiedy pierwsze emocje opadną, uspokajają się i nawet bez słowa przepraszam, zaczynają się dalej bawić. Często nawet nie szukają winnego, nie dążą, by ustalić "kto zaczął". Wiem, że moja interwencja nakręciłaby tylko spiralę złości i goryczy. Zaczęliby się przekrzykiwać, a każdy chciałby udowodnić, że to on ma rację. A komu to do czego potrzebne? – tak mniej więcej powiedziała.
Patrzyłyśmy na nią jak sroki w kość i trochę nie mogłyśmy uwierzyć w to, co mówi. Dla mnie to zupełnie "nowa metoda wychowawcza", bo ja raczej należę do matek, które od razu biegną i starają się załagodzić konflikt. Często ponoszę porażkę, dlatego następnym razem zacisnę zęby, stanę w miejscu i poczekam na dalszy rozwój wydarzeń. Mam nadzieję, że moi synowie (prędzej czy później) nauczą się dochodzić do porozumienia.
Jeśli masz ochotę podzielić się ze mną swoimi przemyśleniami, napisz, proszę na adres: klaudia.kierzkowska@mamadu.pl