Zapisujemy dziecko na kolonie, bo to fajna forma spędzenia czasu. Pamiętamy, jak te "x" lat temu same wyjeżdżałyśmy w nieznane i przywoziłyśmy niezapomniane wspomnienia. Chcemy, by nasze dzieci przeżyły to samo, ale często nie zdajemy sobie sprawy z jednego. Współczesne kolonie i obozy wyglądają zupełnie inaczej.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Uwielbiam wspominać. Wracać myślami do beztroskich chwil z dzieciństwa. A kiedy spotkam się z koleżankami, z którymi znam się od wielu lat, momentami czuję się jak dawniej. Problemy i troski znikają, a ich miejsce zajmuje głośny śmiech. Na koloniach i zimowiskach byłam wiele razy. Na palcach jednej ręki nie zliczę. To były czasy. A teraz? No właśnie, jak moje i twoje kolonie mają się do tych, na które wyjeżdżają nasze dzieci?
Inna rzeczywistość
Kolonie, na które wyjeżdżałyśmy dwadzieścia, trzydzieści lat temu, tak naprawdę nie mają zbyt wiele wspólnego z tymi, na które teraz zapisujemy nasze dzieci. Początkowo nawet nie zdawałam sobie z tego sprawy. Kolonia to kolonia, obóz to obóz. Dopiero gdy zaczęłam przeglądać ofertę, zobaczyłam, że to zupełnie inny wyjazd.
Zacznijmy od miejsca zakwaterowania. Najczęściej spałyśmy w jakichś dużych ośrodkach, czasami szkołach. Duże sale/pokoje, a w nich po dziesięć, a czasami i więcej łóżek. Było wesoło, to bez wątpienia. Wygłupiałyśmy się, śmiałyśmy, czasami do późnych godzin wieczornych. Wychowawczyni kilka razy przychodziła nas uciszać. A po godzinie 22, kiedy gasło światło i zapadała cisza nocna (teoretycznie), siadałyśmy na łóżkach i szeptem rozmawiałyśmy aż do północy.
Kiedy słyszałyśmy, że ktoś idzie po korytarzu, z prędkością światła wskakiwałyśmy do łóżka i udawałyśmy, że słodko śpimy. Wymieniałyśmy się ubraniami, czesałyśmy się nawzajem, pożyczałyśmy bezbarwną szminkę do ust. Razem plotłyśmy bransoletki i naszyjniki z kupionych na bazarku koralików.
– Sara pojechała na kolonie w góry, mieszkają w jakimś małym pensjonacie. W pokoju jest z jedną koleżanką. Kiedy dzwoniła, mówiła, że o 21 muszą być już w łóżkach. Kładą się i zasypiają. No jak w zakonie. Nawet nie ma się z kim w pokoju powygłupiać, pożartować. Nie czuć tej kolonijnej atmosfery – mówi mi Ewelina.
– Pamiętacie, jak stałyśmy w kolejce do budki, by zadzwonić do rodziców? Wrzucało się żetony, ale można też było dzwonić na kartę. Zawsze rozmawiałam dosłownie chwilę, bo nie chciałam na raz wszystkiego stracić. Mówiłam, co u mnie słychać, mama coś powiedziała i przerywało rozmowę. Nie pamiętam dokładnie, ale chyba dzwoniłam co drugi dzień. Ola dzwoni od wychowawcy i rozmawia co najmniej dziesięć minut, codziennie. Coś poopowiada, pomarudzi. Nie martwi się o kasę, żetony, no bo teoretycznie dzwoni za darmo – dodaje Kamila.
Najbardziej lubiłam wyjazdy w góry, spacery po szlakach, wspinaczki. Niemalże każdy dzień na takiej kolonii wyglądał tak samo. Plecak na plecy i w drogę. Nogi bolały, opadało się z sił, ale wyjścia nie było. Trzymałyśmy się za ręce, śpiewałyśmy piosenki i dzielnie maszerowałyśmy. Współczesne wyjazdy oferują o wiele więcej. Ale czy na pewno? Sale zabaw, parki trampolin, basen, rozgrywki piłkarskie. Fajnie, różnorodnie, ale przyznaję, że nie chciałabym się zamienić. Myślę, że dzisiejsza młodzież może nam tylko pozazdrościć.