Na stronie themulberryjournal.com znalazłam bardzo ciekawy artykuł, który skłonił mnie do głębszych przemyśleń. Koniec końców doszłam do wniosku, że warto poruszyć temat i powiedzieć o tym głośno.
Autorka tekstu, Grace Koelma, słusznie zauważa, że celem edukacji jest przygotowanie dzieci do życia. Tak mówią nauczyciele, dyrektorzy, a za nimi jednogłośnie powtarzają rodzice. Choć jest w tym sporo prawdy, to warto sięgnąć głębiej.
Gdyby tak się zastanowić i dokładniej przyjrzeć tym słowom, to można tu znaleźć pewną sprzeczność. Edukacja jest życiem samym w sobie. A nie czymś, co robimy, zanim zaczniemy żyć. Edukujemy się za życia, a nie, zanim je rozpoczniemy.
Rodzimy się z naturalną ciekawością tego świata. Tego jak działa, jak jest zaprogramowany. Staramy się odkryć wszystkie jego tajniki. Dowiedzieć się jak najwięcej. I to dzięki temu możemy się uczuć. Na okrągło. Bez żadnej przerwy. Maluchy nie potrzebują podręczników, nauczycieli, prac domowych, by z ciekawością odkrywać otaczający świat.
Wystarczy przyjrzeć się zachowaniu kilkumiesięcznego dziecka, które po raz pierwszy zauważa swoje odbicie w lustrze. Jego reakcja mówi sama za siebie.
W moim odczuciu szkoła (czyli instytucja) robi sobie monopol na edukację. I najbardziej zaskakujące jest to, że wiele osób wierzy, że dzieci uczą się tylko za murami tego piętrowego budynku. A przecież nic bardziej mylnego.
Uczą mnożenia, dzielenia, pisania i rozkładania zdania na czynniki pierwsze. Wpajają równania chemiczne, zależności fizyczne. Do tego stolice, równiki i równoleżniki. Można rzec – do wyboru do koloru. Jednak to to, co wydarzy się w parku, na basenie czy placu zabaw bardziej zapada w pamięci. Wyporność wody na basenie. Piłka, która spada, bo działa grawitacja.
Suche informacje, podzielona wiedza przedmiotowa nie rozwijają dziecięcej ciekawości. Nie angażują do zgłębiania wiedzy. Zdarzają się momenty (choć nie ma ich zbyt wielu), w których szkoła rozbudza ciekawość, zachęca do dowiedzenia się więcej. Do wrócenia do domu, poszperania, poczytania. Jednak… wszystko zależy od nauczyciela i jego podejścia. Musi nieźle się natrudzić, by znaleźć na to przestrzeń.
Dzwonek, lekcja, dzwonek, przerwa… a potem do domu. Sprawdzian, tekst, prezentacja, niezapowiedziana kartkówka. A gdzie rozwijanie dziecięcej ciekawości? Podstawy programowe na to nie pozwalają. Nie ma czasu, by zrobić coś ponadto. By wyjść poza ramy, poza ustalony schemat. By pokazać coś od siebie, by zainteresować uczniów. Skłonić do przemyśleń.
I choć nie mogę obwiniać za to nauczycieli, to żałuję. Kiedyś żal mi było siebie. Teraz ubolewam na współczesnym pokoleniem uczniów, którzy często nie mają nawet szansy odkryć, co ich naprawdę interesuje.
To, jaką ocenę dostaniesz, ile zdobędziesz punktów na egzaminie, czy jak wypadniesz na szkolnym przedstawieniu, definiuje cię jako człowieka. Przeprowadzone badania tego dowodzą. To, jak uczniowie postrzegali samych siebie, w znacznym stopniu było uzależnione od tego, jak zostali ocenieni przez nauczyciela. Jeśli ktoś nie poradził sobie z testem, nie dostał satysfakcjonującej ceny, myślał o sobie jak o osobie "głupiej". To przykre, ale prawdziwe.
Czytaj także: https://mamadu.pl/181919,o-tym-pokoleniu-nauczyciele-mowia-rodzice-potwory-czym-na-to-zasluzylo