Jesteśmy coraz bardziej świadomi, mamy szerszy dostęp do wiedzy psychologicznej, do wyników badań. Staramy się nie zepsuć własnych dzieci. Kolejne raporty naukowe mówią wprost: najpoważniejszym zmartwieniem rodziców jest troska o szczęście ich dzieci.
Pytanie, jakie moglibyśmy jednak sobie postawić, brzmi: jaki realnie mamy na nie wpływ i czy tak znaczący, jak myślimy?
Arthur C. Brooks w swojej kolumnie poświęconej szczęściu w magazynie The Atlantic, pisze o tym, jak osobowość i poczucie szczęścia w życiu naszych dzieci kształtują geny, a w jakim stopniu jesteśmy w stanie to poczucie w nich uformować. I stawia tezę: "Badania wykazały, że ogromna ilość osobowości jest biologiczna i dziedziczona".
Pisarz idzie o krok dalej i przywołuje wytyczne, które w jego odczuciu są jedynym, na co realnie mamy wpływ w kształtowaniu szczęścia naszych dzieci: "Chociaż genetyka ma ogromne znaczenie dla poczucia szczęścia u dzieci, zachowanie rodzica wydaje się znacząco wpływać na mniej więcej połowę odczuwania szczęścia przez dzieci, które może nie być genetycznie zdeterminowane. Konkretnie jest to jeden czynnik – ciepło rodzicielskie i przywiązanie".
Dalej Brooks pisze o terminie bezwarunkowej miłości i to właśnie ją ustanawia jedynym istotnym warunkiem szczęścia naszych dzieci, na który mamy bezpośredni wpływ jako rodzice.
Czytając jego słowa, zadaję sobie szereg pytań. Myślę o tym, co to właściwie dla nas oznacza? Czy winniśmy porzucić uporczywe dążenie do doskonalenia się w dziedzinie rodzicielstwa? Czy winniśmy odpuścić sobie kolejne modele wychowawcze, odrzucić związane z nimi wymagania, zasady? Czy one są nam potrzebne, czy ograniczają w pewien sposób pierwotną, silną, emocjonalną, spontaniczną relację z naszymi dziećmi?
Czy możemy traktować te wytyczne jak drogowskazy, jednocześnie nie czując się nimi przytłoczeni? Czy potrafimy odciąć się od głosów innych ludzi, nawet tych naukowych i po prostu być z dzieckiem? Dla dziecka? Jestem bowiem pewna, że tylko w takich momentach całkowitego połączenia, jesteśmy w stanie stworzyć naprawdę autentyczną więź.
Jest jeszcze jedna strona słów pisarza, a także związana z wynikami badań na przestrzeni lat. Ileż nam to daje wolności i zrzucenia pełnej odpowiedzialności za to, jakie będą nasze dzieci, czyż nie?
Czy nie wydaje się wam ekscytująca myśl, że nie na wszystko mamy wpływ? Mnie to uwalnia w jakiś sposób.
To nie jest tak, że porzucę teraz starania o to, by moje dziecko uszczęśliwiać. Jednak myśl o tym, że nie potrzeba jej może tak wiele, jak próbuję z siebie dać, jest oczyszczająca. Założenie, że wystarczy jej miłość bezwarunkowa, którą i tak od początku czuję. Nie muszę jej szukać, nie muszę o niej czytać, nie muszę jej tworzyć. Ona była we mnie od początku, od pierwszej myśli o mojej córce.
I to wszystko?
Pewnie, że nie porzucimy całej reszty. Wciąż w swojej mądrości będziemy starać się poprawiać każdy dzień, zachowanie, schemat, by był inny, może lepszy. Jednak wychodząc z założenia, że mamy już fundament, czyli tę właśnie bezwarunkową miłość, łatwiej wziąć głęboki wdech. I nawet jeżeli po drodze zdarzy się trudność, fundament niech będzie naszą skałą.
I ta myśl pełna odpuszczenia: "Nie mam wpływu na wszystko. Mogę kochać swoje dziecko i mieć nadzieję, że będzie szczęśliwe".