
Kiedy zaczynam czytać listy od naszych czytelniczek, tak naprawdę nigdy nie wiem, co w nich znajdę. Jedne historie rozbawiają, drugie wzruszają do łez. Ten list należy zdecydowanie do drugiej grupy. "Już jako mała dziewczynka wyobrażałam sobie, jak to będzie zostać mamą" – tak zaczyna się historia opisana przez panią Kasię.
"Od zawsze marzyłam o dużej rodzinie, być może dlatego, że sama jestem jedynaczką. Za mąż wyszłam, mając 24 lata. Razem z mężem zaplanowaliśmy, że tuż po ślubie zaczniemy starać się o dziecko. Tak jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Nie wiem dlaczego, ale byłam przekonana, że w pierwszym cyklu się uda. Z niecierpliwością czekałam na dwie kreski na teście ciążowym.
Trudne początki
Zobaczyłam jedną. Jedną, okropną kreskę. No cóż, uda się w kolejnym miesiącu – pomyślałam. Mijały miesiące, a ja dalej nie byłam w upragnionej ciąży. Przecież nie tak to miało wyglądać. Po 1,5 roku starań uświadomiłam sobie, że chyba dzieje się coś niepokojącego. Wybrałam się do lekarza, teraz wiem, że powinnam była zrobić to zdecydowanie wcześniej. Cóż, człowiek uczy się na błędach.
Po serii badań okazało się, że problem najprawdopodobniej leży po mojej stronie. Zaburzenia owulacji – usłyszałam. Miałam wrażenie, że to koniec świata. Bałam się, że nigdy nie uda mi się zajść w ciążę i urodzić dziecka. Rozpoczęłam leczenie, tabletki, zastrzyki, monitoring cyklu. Po czterech miesiącach na teście ciążowym zobaczyłam dwie kreski. To był najszczęśliwszy dzień mojego życia, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Tak to powinno wyglądać?
Niemalże od początku ciąży musiałam się oszczędzać. Większość czasu przeleżałam. Choć czasami naprawdę miałam już dość, wiedziałam, że robię to dla niej – naszej córeczki Kornelii. Urodziła się, malutka, pachnąca. Najpiękniejsza na świecie. Razem z mężem byliśmy przeszczęśliwi.
Po tygodniu wróciliśmy do domu i wtedy dopiero się zaczęło. Nasza córeczka już od pierwszych dni życia pokazała, kto tu rządzi. To ona dyrygowała i zarządzała. Nie płakała tylko wtedy, kiedy była na rękach. Zasypiała tylko przy piersi. W nocy budziła się chyba z 10 razy. Choć nie miałam porównania, byłam przekonana, że jest jednym z bardziej wymagających maluszków.
Pewnego dnia, kiedy byłam już naprawdę wykończona, zaczęłam zastanawiać się, czy tak to wszystko powinno wyglądać? Czy to jest to przepełnione szczęściem macierzyństwo, o którym mówi się na prawo i lewo?
Dajcie mi spokój
Po urlopie macierzyńskim nie wróciłam jeszcze do pracy. Wzięłam wychowawczy, bo wciąż miałam nadzieję, że zaraz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszystko się zmieni. Niestety, to były tylko marzenia. Odnosiłam wrażenie, że z dnia na dzień jest coraz ciężej. Być może dlatego, że byłam coraz bardziej niewyspana, zmęczona, wręcz wyczerpana. Wytrzymałam tak dwa lata.
Pewnego dnia powiedziałam dość. Kornelia płakała, bo nie chciała się sama bawić, a ja nawet do niej nie podeszłam. Zamknęłam się w łazience i zaczęłam płakać. Poczułam, że coś jest nie tak. Macierzyństwo nie przynosi mi radości, a smutek i łzy. Wiedziałam jedno: nie wytrzymam ani dnia dłużej.
Znalazłam rozwiązanie
Nie interesowało mnie zdanie męża, poglądy babci czy dziadka. Z nikim niczego nie konsultowałam, nie pytałam o zdanie. Dla Kornelii znalazłam żłobek, a sama wróciłam do pracy. Miałam obawy, ale byłam przekonana, że tak będzie najlepiej. Rano zaprowadzałam córkę do żłobka, odbierałam ją po pracy. To była świetna decyzja. Malutka stosunkowo szybko się zaaklimatyzowała, a ja odzyskałam wolność.
I to właśnie ta wolność sprawia, że macierzyństwo zaczęło mnie cieszyć. Mam więcej sił, pomysłów i chęci. Całe popołudnie spędzam razem z Kornelią. Nie jestem wyczerpana, sfrustrowana i negatywnie nastawiona do świata. Spełniam się jako pracownik i jako matka. Jestem dumna, że znalazłam siłę, by zrobić ten krok".